Fielding Joy - Nie zdradzaj żadnych tajemnic, Fielding Joy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joy Fielding Autorka kilkunastu książek, z których większość stała się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologiczno-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Beach na Florydzie. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRANICE UCZUĆ PATRZ, JAK JANE UCIEKA TA DRUGA »Ksiąźnica« Kieszonkowa Joy Fielding Nie zdradzaj żadnych tajemnic Przełożył z angielskiego Jerzy Bober Wydawnictwo „Książnica" Tytuł oryginału Tell All No Secret Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko Logotyp serii Mariusz Banachowicz Ilustracja na okładce Liwe French/Stone/Flash Press Media Copyright © 1993 by Joy Fielding, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2003 ISBN 83-7132-674-2 Dla Renie PODZIĘKOWANIA Chciałabym wyrazić podziękowanie osobom, które służyły mi pomocą przy pisaniu tej książki. Są to: Neil Cohen, który udzielił mi intensywnego kursu prawa, służąc szczodrze swym czasem i doświadczeniem - Neil jest nie tylko prawnikiem, ale i poetą; Dean Morask, szef Kryminalnego Biura Śledczego w hrabstwie Cook, który wyrwał ze swego napiętego terminarza trochę czasu i udzielił mi obszernego wywiadu, odpowiadając na wiele czasami zgoła niekonwencjonalnych pytań; sędzia Earl Strayhorn, który w swej sali rozpraw dał mi przykład tego, jak najlepiej można służyć sprawiedliwości. Pragnę też podziękować Julie Rickerd za to, że zawsze wiedziała, kiedy powiedzieć to, co właśnie pragnęłam usłyszeć. Wszystkim wam wyrażam moje serdeczne podziękowania i wdzięczność. 1 Jess wydawało się, że czekał na nią już od pewnego czasu. Idąc do pracy, zauważyła go natychmiast, stojącego nieruchomo na rogu California Avenue i Dwudziestej Piątej Ulicy. Kiedy wyszła z parkingu i przebiegała przez jezdnię do gmachu sądu, cały czas czuła na sobie jego przenikliwy wzrok, o wiele zimniejszy niż nieprzyjemny październikowy wiatr rozwiewający jej jasne włosy. Miał na sobie elegancką kurtkę z brązowej skóry, ręce z zaciśniętymi pięściami trzymał opuszczone wzdłuż ciała. Skąd mogła go znać? Kiedy podeszła bliżej, poruszył się, a na jego twarzy ujrzała niesamowity półuśmiech wykrzywiający jedną stronę ust, jakby chciał pokazać, że wie o niej znacznie więcej niż ona sama. Nie było w nim ani śladu ciepła, za to wiele tajemnic, i pomyślała, że tak muszą się śmiać ludzie, którzy jako dzieci uwielbiali wyrywać motylom skrzydła. Zignorowała ledwie dostrzegalne skinienie głowy, jakim ją pozdrowił, odwróciła wzrok i ogarnięta nagle strachem, szybko wbiegła po frontowych schodach do budynku. Nawet nie oglądając się wiedziała, że ruszył za nią; całym ciałem wyczuwała rytm jego kroków. Dotarła do podestu i pchnęła ciężkie drzwi obrotowe, a w szklanych taflach pojawiało się i znikało oblicze, z którego ani na moment nie schodził dziwny grymas. „To ja, śmierć" - zdawało się mówić. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Jess wydała przytłumiony okrzyk i zaraz zorientowała się, że przyciągnęła uwagę strażnika z ochrony gmachu. Ruszył od niechcenia w jej stronę z ręką spoczywającą niedbale na kaburze pistoletu. - Coś nie w porządku? - zapytał. - Nie jestem pewna - odparła Jess. - Na zewnątrz jest jakiś człowiek, który... Popatrzyła w zmęczone oczy strażnika i zastanowiła się. Czy jest coś dziwnego w tym, że ktoś chce wejść do środka z przenikliwego ziąbu, nawet jeśli ma złowrogi uśmiech? Czy to zbrodnia? Wzrok strażnika skierował się ku wejściu, a spojrzenie Jess powędrowało za nim. W drzwiach nie było nikogo. - Wygląda na to, że mam przywidzenia-powiedziała przepraszająco; kimkolwiek był młody człowiek, była szczęśliwa, że zniknął. - Teraz na nie sezon-odpowiedział strażnik, sprawdzając przepustkę i obszukując ją detektorem do wykrywania metalu. Robił to co ranek w taki sam sposób od czterech lat. Jess lubiła rutynowe czynności; wstawała dokładnie o 6.45, brała szybko prysznic i wkładała rzeczy, które starannie przygotowała poprzedniego wieczoru. Następnie wyciągała z lodówki śniadanie, zjadała je pospiesznie i po godzinie siedziała już za biurkiem, studiując terminarz na bieżący dzień. Jeśli akurat miała zaplanowany udział w rozprawie, musiała przedyskutować szczegóły z asystentami, omówić strategię, sformułować pytania i przewidzieć odpowiedzi (dobry prawnik nigdy nie zadaje pytania, na które nie zna odpowiedzi). Jeśli nie miała rozprawy, przygotowywała się do późniejszych - musiała zebrać informacje, przejrzeć notatki, przesłuchać świadków, porozmawiać z policjantami, wziąć udział w naradach, skoordynować terminy. A wszystko to zgodnie z wcześniej zaplanowanym rozkładem dnia. Jess Koster nie lubiła niespodzianek ani w gmachu sądu, ani poza nim. Kiedy była już przygotowana na to, co czeka ją w ciągu dnia, brała filiżankę czarnej kawy, pączka i zabierała się do studiowania porannych gazet. Zaczynała nieodmiennie od nekrologów. „Ashcroft Paulina, zmarła nagle w domu w wieku 67 lat; Barrett Roland, odszedł po długiej chorobie w wieku 79 lat; Black Matthew, najdroższy mąż i ojciec, wiek nie podany, darowizny można wpłacać na rzecz Amerykańskiej Fundacji Kardiologicznej." Nie pamiętała już, kiedy przeglądanie nekrologów stało się częścią jej porannego rytuału ani skąd się wzięło. W każdym razie był to zwyczaj dość niecodzienny jak na osobę trzydziestoletnią, nawet jeśli była prokuratorem w biurze prokuratora okręgowego hrabstwa Cook w Chicago. - Znalazłaś kiedyś kogoś znajomego? - zapytał pewnego razu jeden z kolegów. Potrząsnęła głową. Nigdy nie trafiła na znajome nazwisko. Może szukała - jak kiedyś zasugerował jej były mąż - nazwiska matki? A może spodziewała się, że któregoś dnia zobaczy własne? Nagle człowiek o potarganych jasnych włosach i złowrogim uśmiechu znów stanął jej przed oczami. „To ja, śmierć" - usłyszała głos odbijający się od nagich ścian biura. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Opuściła gazetę i rozejrzała się wokół. Trzy zniszczone biurka stały pod różnymi kątami wzdłuż białej ponurej ściany, która aż prosiła się o jakiś oprawiony w ramy pejzaż czy portret. Zamiast tego wisiał tylko stary, niechlujnie przyklejony taśmą plakat reklamowy. Metalowe półki były szczelnie wypełnione książkami prawniczymi. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby w jednej chwili mogło zostać zebrane i wyniesione, co się zresztą często zdarzało. Zastępcy prokuratorów okręgowych nie zagrzewali długo miejsca - urządzanie zbyt wygodnego biura nie było dobrym pomysłem. Jess dzieliła biuro z Neilem Strayhornem i Barbarą Cohen. Powinni zjawić się w biurze za pół godziny. W całym hrabstwie zatrudnionych było siedmiuset pięćdziesięciu prawników, ponad dwustu pracowało w tym gmachu, rozlokowanych po trzech w jednym pokoju. Do ósmej trzydzieści labirynt biur na jedenastym i dwunastym piętrze budynku wypełniał się gwarnym rojem i Jess zawsze rozkoszowała się ostatnimi minutami spokoju, jaki panował przed przybyciem tłumu urzędników. Ten dzień był jednak inny. Napotkany człowiek przyprawił ją o niepokój i wybił z rytmu. Co w nim wydawało się takie znajome? Nie przyjrzała mu się nawet dobrze, nie potrafiłaby stworzyć portretu pamięciowego ani wskazać go, gdyby stanął w rzędzie innych mężczyzn. Nie zamienili ani słowa, więc dlaczego obraz jego niesamowitego uśmiechu tak ją prześladował? Z wysiłkiem ponownie skierowała uwagę na nekrologi w gazecie: „Berderman Marvin, lat 74, zmarł w spokoju po długiej chorobie; Edwards Sarah, odeszła w 91 roku życia..." - Wcześnie zaczęłaś - rozległ się w otwartych drzwiach męski głos. - Zawsze zaczynam wcześnie - odparła, nie podnosząc głowy. Gdyby nawet nie poczuła intensywnego zapachu wody kolońskiej Aramis, to i tak chełpliwy, poufały ton zdradziłby Grega Olivera. Było tajemnicą poliszynela, że lista jego sukcesów na sali sądowej nie umywa się nawet do sukcesów łóżkowych, dlatego Jess zawsze bardzo się pilnowała, aby w rozmowach z tym czterdziestopięcioletnim prokuratorem z sąsiedniego pokoju nie wykraczać poza tematy ściśle zawodowe. Po rozwodzie z jednym prawnikiem była pewna, że związanie się z innym jest ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę. - Pomóc ci w czymś, Greg? Greg Oliver trzema wielkimi krokami znalazł się przy jej biurku. - Co czytasz? - Pochylił się i zajrzał jej przez ramię. - Nekrologi? Czego to ludzie nie zrobią, żeby zobaczyć swoje nazwisko w gazecie. - Greg, mam dużo pracy... - Widzę, widzę. - Muszę być w sądzie o dziewiątej trzydzieści. - Popatrzyła na jego banalnie przystojną twarz, w której warte zapamiętania były jedynie ciemnobrązowe oczy. Spojrzał na zegarek-był to złoty rolex. Słyszała plotki, że ostatnio wżenił się w wielkie pieniądze. - Masz jeszcze mnóstwo czasu. - Muszę uporządkować myśli. - Założę się, że już są w idealnym porządku. Pochylił się jeszcze bardziej i oparł o biurko, niedbale odsuwając na bok stertę starannie poukładanych papierów. - I mógłbym się założyć, że cała jesteś schludna jak to biurko. Roześmiał się dwuznacznie, a coś w jego śmiechu natychmiast przypomniało Jess złowrogi uśmiech nieznajomego spotkanego w drodze do pracy. - Tylko spójrz na siebie - kontynuował Greg, źle odczytawszy jej milczenie. - Cała jesteś teraz spięta, bo przypadkiem przesunąłem trochę papierzysk. Z przesadną uwagą wziął plik kartek, ułożył je ponownie na miejscu, a potem starł wyimaginowany kurz ze zniszczonej powierzchni biurka. - Nie lubisz, jak ktoś dotyka twoich rzeczy, co? - spytał, a jego palce zataczały po blacie biurka coraz większe kręgi, jakby chciały ją zahipnotyzować. Zaklinacz węży, pomyślała Jess, ale zaraz zawahała się, czy ma go zaklasyfikować jako zaklinacza czy może jako węża. Wstała i roześmiała się, zdziwiona niecodziennym funkcjonowaniem swego umysłu, po czym skierowała się w stronę półek z książkami, jakby rzeczywiście czegoś stamtąd potrzebowała. - Lepiej już idź, Greg, naprawdę muszę popracować. Wygłaszam dzisiaj końcową mowę w sprawie Eriki Baranowski i... - Eriki Baranowski? Dziewczyny, która twierdzi, że ją zgwałcono? - Kobiety, która została zgwałcona-poprawiła z naciskiem Jess. Greg parsknął śmiechem. - Na Boga, Jess, przecież ona nie nosiła majtek! Czy myślisz, że jakikolwiek sąd w tym kraju skaże faceta za gwałt na spotkanej w barze dziewczynie, która nie miała na sobie majtek? Dla mnie to oznacza, że po prostu zgadzała się na wszystko. - A nóż przyłożony do gardła to twoim zdaniem taka gra wstępna? - odparła Jess, bardziej zaniepokojona niż zdegustowana. Zdanie Grega Olivera mogła podzielać większość ludzi. Skoro nawet znajomi prokuratorzy nie są przekonani o winie oskarżonego, to co dopiero ława przysięgłych? - Nawiasem mówiąc, pod twoją mini też nie widać zarysu majtek - zauważył Greg, mierząc ją wzrokiem. - Czyżbyś i ty...? Jess opuściła ręce wzdłuż szarej wełnianej spódniczki sięgającej kolan. - Daj spokój, dobrze? - powiedziała spokojnie. - Zastanawiam się, co trzeba zrobić, żeby się dostać do tych majtek. - Przykro mi, Greg, ale jest w nich miejsce tylko na jedną dupę. Czekoladowe oczy Grega na moment zlodowaciały, lecz zaraz wybuchnął głośnym śmiechem. - To mi się właśnie w tobie podoba, Jess. Potrafisz odpowiedzieć tak, że każdemu pójdzie w pięty. - Ruszył w stronę drzwi. - Jeśli ktoś może wygrać tę sprawę, to tylko ty. - Dziękuję. Kiedy drzwi się zamknęły, podeszła do okna i w zamyśleniu spojrzała na ulicę rozciągającą się dziewięć pięter niżej. Biurowiec, w którym się znajdowała, był najwyższym budynkiem w okolicy, wyniośle wznosił się nad przyległym, zaledwie siedmiopiętrowym gmachem sądu. Z tyłu mieściło się więzienie okręgowe, w którym mordercy i inni kryminaliści, z różnych przyczyn nie wypuszczeni na wolność za kaucją, czekali na procesy. Dla Jess było to zawsze ciemne, złe miejsce, w sam raz dla ciemnych i złych typów. „To ja, śmierć", usłyszała szept. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Potrząsnęła głową i spojrzała w górę, ale nawet niebo miało mroczny, stalowoszary odcień, zwiastujący w każdej chwili opady śniegu. Śnieg w październiku, pomyślała, tego już dawno nie było. Mimo ostrzegawczej prognozy nie włożyła botków, które przeciekały i miały na czubkach nieładne obwódki od soli. Może później wyskoczy na chwilę i kupi sobie nowe. Zadzwonił telefon. Zdziwiła się, gdyż dopiero dochodziła ósma, ale podniosła słuchawkę, nim dzwonek zdążył zabrzęczeć po raz drugi. - Jess Koster. - Cześć, Jess Koster, tu Maureen Peppler-usłyszała dziewczęcy chichot swojej starszej siostry. - Nie przeszkadzam? - Nigdy nie przeszkadzasz. Cieszę się, że dzwonisz. Jess zawsze przyrównywała swoją siostrę do baletnicy naszkicowanej przez Edgara Degasa miękkimi liniami o nieostrych konturach. Nawet jej głos był taki. Ludzie często mówili o nich, że są podobne, obie miały zbliżony owal twarzy, były wysokie i szczupłe, ale w Jess nie było nic z ulotności. Jej sięgające ramion włosy były ciemniejsze, oczy miały bardziej niepokojący odcień zieleni, a w drobnokościstej figurze kanciastość brała górę nad krągłością. Tak jakby malarz namalował ten sam obraz dwukrotnie, raz pastelami, a raz olejem. - Co słychać? - zapytała Jess. - Jak tam Tyler i bliźniaczki? - Bliźniaczki są wspaniałe. A Tyler jest niewzruszony, ciągle pyta, kiedy odeślemy je tam, skąd wzięliśmy. Nie zapytałaś o Barry'ego. Jess zacisnęła zęby. Barry, mąż Maureen, był wziętym księgowym, a jego najnowszy model jaguara miał na tablicach rejestracyjnych napisane: „STAĆ MNIE NA TO". Czy trzeba więcej? - Co u Barry'ego? - zapytała w końcu. - Wszystko świetnie. Interesy idą znakomicie, jest bardzo zadowolony. Chcieliśmy cię zaprosić jutro na kolację... Jeżeli oczywiście nie masz randki. Jess omal nie parsknęła śmiechem. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio umawiała się na spotkanie towarzyskie, które nie byłoby związane ze sprawami zawodowymi. Ludziom się wydaje, że jedynie lekarze muszą być gotowi na wezwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Nie, nie mam randki. - Świetnie, więc przyjdź, bo prawie się ostatnio nie widujemy. Nawet kiedy pracowałam, częściej się spotykałyśmy. - To wróć do pracy. - Nic z tego. Do zobaczenia jutro o szóstej. Tata też przyjdzie. - Do jutra - odpowiedziała Jess i uśmiechnęła się, odkładając słuchawkę, z której dochodził głośny płacz dziecka. Wyobraziła sobie Maureen, jak biegnie do kołyski i pochyla się nad półrocznymi bliźniaczkami, zmienia im pieluszki, a jednocześnie nie zapomina ani na chwilę o trzyletnim chłopcu, który zdecydowanie upomina się o swoje prawa. Jakże daleko za sobą zostawiła Maureen nobliwe sale Harvard Business School, w której zdobywała dyplom! Jess wzruszyła ramionami. Cóż, każdy dokonuje jakichś wyborów, a jej siostra najwyraźniej podjęła już decyzję. Usiadła z powrotem za biurkiem i spróbowała skoncentrować się na sprawach, które czekały ją tego ranka. Miała nadzieję, że przepowiednie Grega Olivera nie sprawdzą się, że razem ze swoim partnerem zdoła dokonać rzeczy prawie niemożliwej i uzyska wyrok skazujący. Aby to osiągnąć, muszą wypaść bardzo przekonywająco. W rozprawach przed ławą przysięgłych prawnicy z biura okręgowego występowali zawsze parami. Współpracownik Jess, Neil Strayhorn, wygłosi pierwszą część mowy końcowej, wyliczając jeszcze raz wszystkie fakty. Następnie głos zabierze obrońca, a po nim Jess wystąpi z repliką, w której stworzy klimat potępienia moralnego dla sprawcy. - Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu - spróbowała w ciszy swego biura dobrać najodpowiedniejsze słowa. - Oznacza to, że na każdą minutę przypada 1,3 gwałtu, co daje rocznie szokującą liczbę 683 000 zgwałceń. Zaczęła w myślach przerabiać ten wstęp na wszystkie sposoby, ale kiedy Barbara Cohen dwadzieścia minut później weszła do biura, wciąż nie posunęła się ani o krok. - Cześć, co słychać? Barbara miała pięć stóp i jedenaście cali wzrostu, długie rude włosy opadające na plecy niesfornymi falami i niektórym mogła się wydać antropomorficznym wcieleniem marchwi. Prawie o głowę przewyższała Jess, a niesamowicie długie nogi sprawiały, że wyglądała, jakby stała na szczudłach. Jess, nawet będąc w najgorszym humorze, na widok młodszej koleżanki nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Nic ciekawego - odparła i spojrzała na zegarek. W odróżnieniu od Grega Olivera nosiła zwykły timex na czarnym skórzanym pasku. - Słuchaj, chciałabym, żebyś razem z Neilem wzięła tę sprawę Alvareza o narkotyki. - Myślałam, że sama chcesz ją prowadzić. - Na twarzy Barbary ujawniła się mieszanina podniecenia i obawy. - Nie mogę, jestem zawalona robotą. Poradzicie sobie, a w razie czego pomogę wam. Barbara bezskutecznie próbowała powstrzymać uśmiech zadowolenia wypływający jej na twarz. - Dolać ci kawy? - zapytała. - Jeśli wypiję jeszcze trochę, będę musiała co pięć minut prosić wysoki sąd o przerwę na siusiu. Myślisz, że w ten sposób zdobędę współczucie ławy przysięgłych? - Nie liczyłabym na to. - Dlaczego, na litość boską, ona nie miała majtek? - mruknęła Jess. Neil Strayhorn przybył parę minut później, obwieszczając od progu, że chyba jest przeziębiony, po czym zajął miejsce za swoim biurkiem. Jego wargi nieprzerwanie się poruszały, wygłaszając po cichu przemowę, z którą miał już wkrótce wystąpić. Wszystkie biura wymiaru sprawiedliwości hrabstwa Cook budziły się do życia niczym kwiaty otwierające pąki na pierwszy promień słońca. Jess podświadomie rejestrowała każde nowe przybycie, przestawienie krzesła, włączenie komputera, rozdzwaniające się telefony i faksy. Odnotowała zjawienie się każdej z czterech sekretarek obsługujących osiemnastu prawników w ich skrzydle budynku, a także ciężkie kroki Toma Olinsky'ego, ich szefa, zmierzającego do swego gabinetu na końcu długiego korytarza. - Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu... - zaczęła jeszcze raz, próbując się skoncentrować. Jedna z sekretarek, czarnoskóra kobieta o gruszkowatej figurze i w nieokreślonym wieku, wsadziła głowę przez uchylone drzwi, a jej ogromne czerwone kolczyki zakołysały się i opadły aż na ramiona. - Jest Connie DeVuono - powiedziała i cofnęła głowę jakby w obawie, że Jess rzuci w nią czymś ciężkim. - Co to znaczy „jest"? - Jest tu, za drzwiami. Twierdzi, że musi z tobą porozmawiać. Jess spojrzała w terminarz. - Jestem z nią umówiona dopiero na czwartą. Mówiłaś jej, że za parę minut muszę być w sądzie? - Mówiłam, ale upiera się, że musi rozmawiać teraz. Jest bardzo przygnębiona. - Nic dziwnego - odparła Jess. Przypomniała sobie tę wdowę w średnim wieku, brutalnie pobitą i zgwałconą przed trzema miesiącami. Mężczyzna, który to zrobił, groził jej śmiercią, jeśli będzie świadczyła przeciwko niemu w procesie mającym się zacząć za dziesięć dni. - Zaprowadź ją do salki konferencyjnej, Sally. Zaraz tam przyjdę. - Chcesz, żebym z nią porozmawiała? - zaofiarowała się Barbara. - Nie, sama to zrobię. - Myślisz, że to oznacza kłopoty? - zapytał Neil Strayhorn. - A cóż by innego? Salka konferencyjna była niewielkim pomieszczeniem bez okien, niemal w całości zajętym przez stary, drewniany stół oraz osiem brązowych krzeseł, najwyraźniej pochodzących z zupełnie innego kompletu. Ściany miały ten sam ponury, brudnobiały kolor co reszta biur, a na podłodze leżał zniszczony beżowy chodnik. Connie DeVuono stała w drzwiach. Od poprzedniego spotkania jakby się skurczyła, czarny płaszcz wisiał na niej jak na wieszaku. Miała bladą zielonkawą cerę, a sine kręgi pod oczami świadczyły o wielu bezsennych nocach. Jedynie energia i gniew, jarzące się w spojrzeniu ciemnych oczu, przypominały, że kiedyś musiała być piękną kobietą. - Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła. - Nic nie szkodzi, problem tylko w tym, że mamy mało czasu - powiedziała Jess prawie szeptem, bojąc się, że każdy głośniejszy dźwięk może skruszyć Connie jak szklankę. - Za niecałe pół godziny muszę być w sądzie. Podsunęła krzesło, na które kobieta ciężko opadła. - Dobrze się czujesz? Może dać ci kawy? Albo wody? Pomogę ci zdjąć płaszcz. Connie DeVuono przecząco machała ręką na wszystkie propozycje; Jess zauważyła, że paznokcie ma poogryzane do samej skóry, a naskórek zdrapany do krwi. - Nie mogę zeznawać - wyszeptała Connie ledwie słyszalnym głosem. - Co takiego? - Powiedziałam, że nie mogę zeznawać. Jess usiadła na krześle naprzeciw Connie i przysunęła się tak, że zetknęły się kolanami. Wzięła jej lodowate dłonie w swoje i powiedziała: - Connie, cały proces opiera się na twoich zeznaniach. Jeśli się wycofasz, człowiek, który cię zgwałcił, pozostanie na wolności. - Wiem. Przykro mi. - Przykro ci? - Nie dam rady przez to przejść. Po prostu nie mogę, nie mogę - zaszlochała. Jess wyjęła chusteczkę z kieszeni popielatej marynarki i podała ją Connie, ale ta ją zignorowała. Szlochała coraz głośniej. Jess pomyślała o siostrze, o tym, jak prawie bez wysiłku potrafiła uciszyć płacz swoich bliźniaczek. Sama nie miała takich zdolności, mogła tylko bezsilnie siedzieć i patrzeć. - Wiem, że cię zawiodłam - mówiła Connie, a płacz wstrząsał jej ramionami. - Wszystkich zawiodłam... - Nie przejmuj się nami, pomyśl o sobie, o tym, co ten potwór z tobą robił. - Myślisz, że mogłabym o tym zapomnieć? - Spojrzała na Jess z błyskiem gniewu w oczach. - Więc nie powinnaś dopuścić, aby mógł to zrobić jeszcze raz. - Nie mogę świadczyć. Nie mogę, po prostu nie mogę. Nie mogę. - Już dobrze, uspokój się. W porządku. Spróbuj przestać płakać. Jess odchyliła się na krześle i usiłowała wczuć w położenie Connie. Od ich ostatniej rozmowy coś się musiało wydarzyć. Na poprzednich spotkaniach Connie była przestraszona, ale nieugięcie trwała w postanowieniu, że wystąpi w sądzie. Była córką włoskich imigrantów, wyrosła i wychowała się w środowisku, które gorąco wierzyło w amerykański wymiar sprawiedliwości. Ta wiara była chyba silniejsza u Connie niż u Jess, która po czterech latach praktyki w sądownictwie straciła wiele ze swych złudzeń. - Czy coś się stało? - zapytała, kiedy ramiona Connie przestały drżeć. - Muszę myśleć o synu. Ma dopiero osiem lat. Jego ojciec zmarł na raka dwa lata temu. Jeśli coś mi się stanie, nie będzie miał nikogo. - Nic mu się nie stanie. - Moja matka jest za stara, żeby się nim zająć, i słabo mówi po angielsku. Co się stanie ze Steffanem, jeśli umrę? Kto się nim zaopiekuje? Ty? Jess wiedziała, że to pytanie retoryczne, mimo to odparła: - Niezbyt dobrze radzę sobie z mężczyznami. Ale Connie, jeśli tylko wsadzimy Ricka Fergusona za kratki, nic ci się nie stanie. Na dźwięk tego nazwiska Connie DeVuono zadrżała. - Steffan przeżył już śmierć ojca. Gdyby teraz miał jeszcze stracić matkę... czy może być coś gorszego? Jess poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. - Connie, wierz mi, wiem, co czujesz i przez co przeszłaś. Ale to, że się teraz wycofasz, wcale nie oznacza, iż będziesz bezpieczna. Rick Ferguson już raz włamał się do ciebie i zgwałcił cię, a przy tym pobił tak, że przez miesiąc nie bardzo mogłaś otworzyć oczy. Wcale nie wiedział, że twojego syna nie ma w domu. Po prostu mu to nie przeszkadzało. Na jakiej podstawie sądzisz, że nie spróbuje jeszcze raz? Zwłaszcza jeśli będzie wiedział, że jest bezkarny i że zdołał cię zastraszyć? Skąd wiesz, że wtedy nie skrzywdzi też twojego syna? - Nie zrobi tego, jeśli się wycofam. - Nie masz żadnej pewności. - Powiedział mi, że nie dożyję procesu. - Ale groził ci tak od dawna, a nie wycofywałaś się. Co cię teraz tak przestraszyło? Czy w jakiś sposób próbował się z tobą kontaktować? Jeśli tak, to możemy załatwić wycofanie zwolnienia za kaucją. - Niczego nie możecie zrobić. - Przeciwnie, możemy bardzo wiele. Connie DeVuono sięgnęła do czarnej skórzanej torebki i wyjęła niewielkie białe opakowanie. - Co to jest? Nie odpowiedziała, tylko podała jej pudełko. Jess otworzyła je i ostrożnie zaczęła odwijać warstwę serwetek, pod którymi wyczuwała coś małego i twardego. - Pudełko leżało dziś pod moimi drzwiami, kiedy rano wychodziłam z domu - powiedziała Connie, patrząc, jak Jess odwija ostatnią serwetkę. Nagle Jess poczuła, jak żołądek skacze jej do gardła. Trzymała w dłoniach martwego żółwia, któremu brakowało głowy i przednich łapek. - Należał do Steffana - wyjaśniła beznamiętnie Connie. - Kilka dni temu wróciliśmy do domu i nie mogliśmy go nigdzie znaleźć. Przeszukaliśmy wszystko, nie potrafiliśmy zrozumieć, w jaki sposób wydostał się z klatki. Teraz Jess zrozumiała przerażenie Connie. Trzy miesiące temu Rick Ferguson włamał się do jej mieszkania, zgwałcił ją i ciężko pobił, a potem zasypywał pogróżkami. Teraz dawał dowód, jak łatwo może spełnić swe groźby. Bez najmniejszego trudu ponownie włamał się do mieszkania i ukradł żółwia, a nikt z sąsiedztwa nie zauważył go i nie powstrzymał. Jess zawinęła żółwia w serwetki i włożyła do pudełka. - Nie sądzę, żeby to miało wielkie znaczenie, ale dołączę żółwia do materiałów dowodowych sprawy. - Podeszła do drzwi i zawołała: - Sally, dołącz to do akt sprawy, dobrze? Sally wzięła pudełko z jej rąk z taką ostrożnością, jakby zawierało jadowitego węża. Tymczasem Connie nagle się ożywiła, wstała i powiedziała: - Wiesz równie dobrze jak ja, że nie da się udowodnić związku między tym, co się stało z żółwiem, a Rickiem Fergusonem. Wykręci się z tego, wykręci się ze wszystkiego. - Tylko wtedy, jeśli ty mu w tym pomożesz. - A jaki ja mam wybór? - Bardzo prosty - odparła Jess, zdając sobie sprawę, że zostało jej już tylko parę minut na nakłonienie Connie do zmiany decyzji. - Możesz odmówić zeznań i w ten sposób sprawić, że Rick Ferguson wyjdzie wolny, nie poniesie żadnych konsekwencji tego, co ci zrobił i nadal robi. Przerwała na chwilę, aby jej słowa dotarły do Connie, i kontynuowała: - Albo możesz wystąpić na procesie i sprawić, że ten sukinsyn dostanie to, na co zasłużył, że wyląduje za kratkami, gdzie przez długi czas nie będzie mógł skrzywdzić ani ciebie, ani nikogo innego. Zastanów się, Connie - dodała, dostrzegając wahanie na jej twarzy. - Jeśli nie wystąpisz przeciwko Rickowi Fergusonowi, nie pomożesz nikomu, a już najmniej sobie. Po prostu wyrazisz zgodę, aby zrobił jeszcze raz to samo. Zapadła cisza, a słowa wisiały między nimi jak pranie, które zapomniano zdjąć ze sznura. Jess wstrzymywała oddech, czując, że Connie jest na krawędzi kapitulacji, i bojąc się, że każde następne słowo może przechylić szalę na drugą stronę. W zanadrzu miała już kolejną przemowę: jeśli Connie nie zgodzi się wystąpić dobrowolnie, może zostać do tego zmuszona. Jess może załatwić nakaz zatrzymania i doprowadzenia na rozprawę, a jeśli Connie odmówi zeznań, sędzia za lekceważenie sądu może posłać ją do więzienia - zamiast mężczyzny, który ją zaatakował. Jess czekała, gotowa użyć tych słów, a jednocześnie modląc się, aby nie musiała. - No, Connie, przecież już wiele razy w życiu nie dawałaś za wygraną. Kiedy umarł twój mąż, nie załamałaś się, poszłaś do szkoły wieczorowej, dostałaś pracę, mogłaś utrzymać syna. Jesteś z tych, co walczą do końca, zawsze taka byłaś. Nie pozwól, aby Rick Ferguson to zniszczył. Nie daj się. Connie milczała, lecz jej plecy powoli się prostowały. W końcu skinęła głową, a Jess chwyciła ją za ręce. - Będziesz zeznawać? - Niech mnie Bóg ma w swojej opiece - szepnęła Connie. - Zaopiekujemy się tobą. -Jess spojrzała na zegarek i zerwała się z krzesła. - Chodźmy, odprowadzę cię. Neil i Barbara wyszli już do sądu. Jess poprowadziła Connie korytarzem, na którym wisiały wycinki krawatów symbolizujące pierwszą wygraną sprawę każdego prokuratora z biura okręgowego. Ściany były już przyozdobione dekoracjami na Halloween, dominowały wielkie papierowe dynie i czarownice pędzące na miotłach, co tworzyło nastrój jak w przedszkolu. Przeszły przez recepcję do rzędu sześciu wind, za których szklanymi drzwiami rozciągał się w oddali widok na całą zachodnią i północno-zachodnią część miasta. W pogodne dni można stąd było dostrzec port lotniczy O'Hare, a nawet hrabstwo Du Page. W drodze na główną kondygnację nie zamieniły słowa, zdając sobie sprawę, że wszystko zostało już powiedziane. Wyszły z windy, skręciły koło biura usług pogrzebowych, reklamującego się wielkimi plakatami, i dotarły do przeszklonego prostokątnego holu łączącego biurowiec z gmachem sądu. - Gdzie zaparkowałaś? - zapytała Jess, gotowa eskortować Connie aż do końca. - Przyjechałam autobusem... - zaczęła Connie i przerwała, zakrywając ręką usta. - O Boże! - Co się stało? - Jess podążyła wzrokiem za jej przerażonym spojrzeniem. Po drugiej stronie korytarza stał mężczyzna opierając się o szklaną ścianę, a jego szczupła sylwetka wyrażała groźbę. Grube rysy miał częściowo zasłonięte grzywą długich, potarganych ciemnoblond włosów, które opadały na kołnierz brązowej skórzanej kurtki. Kiedy na ich widok obrócił się, Jess zauważyła na jego wargach ten sam zatrważający uśmieszek, który towarzyszył jej dzisiejszego ranka w drodze do pracy. „Jestem śmiercią" - mówił ten uśmiech. Jess zadrżała, lecz udała, że to efekt zimnego powietrza wślizgującego się do budynk...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgbp.keep.pl
|