Fielding Helen - Rozbuchana ...

image Indeks       image Finanse,       image Finanse(1),       image Filozofos,       image Fesenjan,       image Fenix,       

Odnośniki

Fielding Helen - Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules, !!!Literatura dla kobiet

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Helen Fielding

ROZBUCHANA

WYOBRAŹNIA

OLIVII JOULES

Tłumaczyła Katarzyna Petecka-Jurek

KAMELEON

Zysk i S-ka

Wydawnictwo

Tytuł oryginału

OLIVIA JOULES AND THE OVERACTIVE IMAGINATION

Copyright © by Helen Fielding 2003

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j.,

Poznań 2004

9rojekt graficzny okładki Agnieszka Herman

Redaktor serii Tadeusz Zysk

Redaktor Hanna Koźmińska

Cytat z Whispers of Immortality ze zbioru Collected Poems,

1909-1962 T.S. Eliota reprodukowany za zgodą Faber & Faber Ltd

Wydanie I ISBN 83-7298-623-1

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (0-61 ) 855 06 90

Druk i oprawa: ABED1K Poznań

Kevinowi

Podziękowania

Proszę, by serdeczne podziękowania za pomoc w pisaniu tej książki: za anegdoty, redakcję, wiedzę, praktyczne wsparcie i tajemnicze informacje dotyczące podwodnych mikrolokalizatorów GP, przyjęły wszystkie niżej wymienione osoby: Gillon Aitken, Luis Anton, Craig Brown, Tim Burton, Andreas Carl­ton-Smith, Fiona Carpenter, Gil Cates, Office of Public Affairs CIA, Richard Coles, Marie Colvin, Nick Crean, Ursula Doyle, Harry Enfield, rodzina Fieldingów, Carrie Fisher, Piers Fletcher, Linda Gase, John Gerloff, Sarah Jones, Jules' Undersea Lodge, Key Largo, Andrew Kidd, Paula Levy, Hugh Miles, John Miller, Michael Monteroso, detektyw Joe Pau z brygady antyterrory­stycznej policji Los Angeles, Maria Rejt, Mia Richkind, Sausa­ge, Lesley Shaw, Sunset Marquis Hotel, Beth Swofford, Russ Warner oraz wszyscy ci, których tożsamość musi pozostać tak tajna, że nie można ich nawet wymienić pod pseudonimem.

Szczególnie wdzięczna jestem JC za czas, jaki mi poświęcił, za specjalistyczną wiedzę, jaką się ze mną podzielił, i za to, że pokazał mi, jak działa broń udająca długopis.

Przede wszystkim zaś dziękuję Kevinowi Curranowi za trud­ny do przecenienia wysiłek, jaki włożył, pomagając mi przy tworzeniu fabuły, postaci, dowcipów, za pomysły, wielokrotne czytanie i redakcję, poprawę pisowni i interpunkcji, głównie zaś wdzięczna mu jestem za to, iż przekonał mnie, że thrillerów nie pisze się, zdradzając całą intrygę, ledwie co zrodzoną w głowie autora, od razu w pierwszym rozdziale.

1

LONDYN

-              Cały problem z tobą, Olivio, polega na tym, że masz zde­cydowanie za bardzo rozbuchaną wyobraźnię.

-              Nieprawda - powiedziała Olivia Joules dotknięta do ży­wego.

Barry Wilkinson, redaktor działu zagranicznego „Sunday Timesa”, odchylił się do tyłu na krześle i starając się wciągnąć swój wydęty bandzioch, znad szkieł w kształcie półksiężyców spo­glądał na siedzącą przed nim drobną, naburmuszoną osóbkę. „Na dodatek, psiakrew, jesteś zdecydowanie zbyt ładna”, pomyślał.

-              A ta twoja historia o chmurze gigantycznej szarańczy, która spadła na Etiopię i zasłoniła słońce? - spytał.

-              To było w Sudanie.

Barry westchnął ciężko.

-              Wysłaliśmy cię taki kawał drogi, a ty wróciłaś z dwoma pasikonikami w plastikowym worku.

-              Ale tam naprawdę była szarańcza. Tyle tylko, że pole­ciała do Czadu. Miała się roić. A poza tym przywiozłam ci histo­rię o głodujących w zoo zwierzętach.

-              Olivio, to był jeden nędzny guziec - i według mnie na zdychającego z głodu wcale nie wyglądał.

-              W porządku, gdybyś nie kazał mi wracać, przywiozłabym ci

wywiad z fundamentalistkami i z człowiekiem, które­mu amputowano kończyny.

-              A narodziny nowego dziecka Posh i Becka, które miałaś relacjonować na żywo dla BSkyB?

-              To nie była wiadomość na czołówki.

-              I dzięki Bogu.

-              Naprawdę nic nie mogłam wymyślić.

-              Fakt. Ale też przez pierwsze dziesięć sekund milczałaś jak zaczarowana. Byłaś na wizji na żywo i tylko rozglądałaś się wokół jak ostatni matoł, a potem nagle wrzasnęłaś: „Dziecko jeszcze nie przyszło na świat, ale wszystko to jest niezwykle ekscytujące! Oddaję głos do studia”.

-              To nie była moja wina. Reżyser nie dał mi znaku, bo w kadr koniecznie chciał wejść jakiś facet, który miał na gołym brzuchu napis: „Jestem dzieckiem królewskiej miłości”.

Barry ze znużeniem zaczął przerzucać leżące na biurku in­formacje prasowe.

-              Słuchaj, złotko...

Olivia cała się zjeżyła. Któregoś dnia to ona powie do niego „złotko” i ciekawe, czy będzie zachwycony.

-              ...świetnie piszesz, masz zmysł obserwacji i intuicję i - jak już mówiłem - bardzo bujną wyobraźnię. Wszyscy tu w „Sunday Timesie” uważamy, że jako wolny strzelec czułabyś się o wiele lepiej w dziale „Styl” niż w „Wiadomościach”.

-              Chcesz powiedzieć, że na głębokie wody lepiej mnie nie rzucać? Na płyciźnie będzie mi lepiej.

-              Kochanie, w stylu nie ma nic płytkiego.

Olivia zachichotała.

-              I ty to mówisz! Niewiarygodne.

Barry także zaczął się śmiać.

-              Posłuchaj - powiedział, wyławiając ze stosu papierzysk informację o firmie kosmetycznej. - Skoro tak bardzo chcesz podróżować, w Miami w przyszłym tygodniu ma się odbyć promocja z udziałem gwiazdy jakichś... perfum? Nie, kremu do twarzy.

-              Promocja kremu do twarzy - powtórzyła ponuro Olivia.

-              J-Lo czy P. Binny, czy ktoś tam jeszcze... o, mam... Devorée. Kto to, u licha, jest Devorée?

-              Biała raperka łamane przez modelka łamane przez ak­torka.

-              Świetnie. Jeśli uda ci się znaleźć jakieś czasopismo skłonne podzielić się z nami kosztami, możesz jechać i robić dla „Stylu” reportaż o kremie do twarzy. Co ty na to?

-              Dobra - zgodziła się Olivia bez przekonania. - Ale jak mi się tam trafi jakaś dobra historia, będę mogła o niej napisać?

-              Jasne, że tak, kochanie - uśmiechnął się złośliwie Barry.

2

SOUTH BEACH, MIAMI

Hol Delano Hotel wyglądał jak zaprojektowana w napadzie niepoczytalności scenografia do Alicji w Krainie Czarów. Wszyst­ko było za duże, za małe, w złym kolorze bądź w niewłaściwym miejscu. Przed recepcją wisiała lampa z długim na trzy metry abażurem. Obok ściany pokrytej miniaturowymi lampkami i wy­łożonego beżowym suknem stołu do bilardu z bilami w kolorze écru lekka bryza poruszała muślinowymi zasłonami, co najmniej dwudziestometrowymi. Na przypominającym urynał białym krze­śle z pleksiglasu siedział ciemny mężczyzna i czytał gazetę. Gdy do holu wkroczyła szczupła dziewczyna o postrzępionych blond włosach, podniósł wzrok. Opuścił gazetę, by popatrzeć na uśmie­chającą się, jakby rozbawioną jakąś swawolną myślą dziewczynę, która rozejrzawszy się wokół, podeszła do recepcji. Ubrana była w dżinsy i cienką czarną bluzeczkę, w jednej ręce niosła miękką jasnobrązową torbę, w drugiej zaś wlokła za sobą zniszczoną, brązowo-oliwkową walizę.

- Co za nazwisko - burknęła recepcjonistka. - Jak Je­wels* od Tiffany'ego?

* Jewels (ang.) - klejnoty, wymawia się tak samo jak Joules. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).

-              Nie. J.O.U.L.E.S. Jak jednostka energii kinetycznej - wyjaśniła dziewczyna z dumą.

-              Poważnie? A tak, już mam - rzekła recepcjonistka. - Zaraz zawołam boya, zaniesie pani bagaże do pokoju.

-              Och, nie trzeba. Mam tylko to.

Ciemny mężczyzna przyglądał się, jak drobna figurka zdecy­dowanym krokiem maszeruje w stronę wind.

Skonsternowana Olivia wpatrywała się w drzwi windy, które wyglądały, jakby zrobiono je z pozłacanej nierdzewnej stali. Gdy się zamykały, śliczny boy w białym podkoszulku i szortach wepchnął pomiędzy nie ramię i wskoczył do kabiny, upierając się, że pomoże jej zanieść bagaż - którego de facto nie miała - do pokoju.

W pokoju królowała wyłącznie biel: biała była podłoga, białe ściany, biała pościel, białe biurko, biały fotel i podnóżek, biały był też teleskop wycelowany w białą wenecką żaluzję. Uroczy, aż nadto wart grzechu ubrany na biało chłoptaś pod­niósł żaluzję i w oknie ukazały się urzekające błękity Miami Beach niczym niewielki jasnoniebieski olejny obraz w szerokiej białej ramie.

-              Raaany. Tu jest jak w szpitalu - mruknęła.

-              Och, psze pani, mam nadzieję, że chyba jednak nieco wygodniej. Co panią sprowadza do Miami?

Ze swoją piękną brzoskwiniową skórą, wyglądającą jak gdy­by wyhodowano ją w szklarni, i to wyłącznie na samych witami­nach, z powodzeniem mógł występować w reklamie.

-              A, to i owo - powiedziała, podchodząc bliżej do okna. Spojrzała w dół, na rzędy parasoli i wylegujących się na białym piasku plażowiczów, na pastelowe budki ratowników, surreali­stycznie błękitne morze, na którym tłoczno było od mknących we wszystkie strony jachtów, skuterów wodnych i majestatycz­nie sunących wzdłuż linii horyzontu wielkich białych statków, przypominających kaczki na strzelnicy. - Wielki Boże, a to co?

Jeden ze statków był trzykrotnie większy od pozostałych - wyglądał

jak ogromny pelikan panoszący się wśród ptasiej drobnicy.

-              A, to OceansApart - wyjaśnił boy z dumą posiadacza, do którego należy nie tylko statek, ale całe Miami, o oceanie nie wspominając. - Wygląda jak blok mieszkalny, tyle że pływa­jący. Przyjechała pani do nas w interesach czy na wypoczynek?

-              Już go zbudowali? - spytała, ignorując arogancką cie­kawość wścibskiego młokosa.

-              Jasne.

-              Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w fazie artystycz­nych zamierzeń.

-              Nie, psze pani. To jego rejs dziewiczy. Przez cztery dni będzie cumował w Miami.

-              To ten, który ma nieustannie kursować między Grand Prinx a Australian Open i Masters, ludzie będą docierać na niego helikopterami, a w kabinach czekać na nich będą obrazy Picassa i nici dentystyczne?

-              Dokładnie.

-              Hm, niezły byłby z tego artykuł.

-              Pani jest dziennikarką?

-              Owszem - odparła bardzo z siebie zadowolona, pozwa­lając, by duma z jej statusu quasi-zagranicznego korespondenta wzięła górę nad chęcią zachowania dyskrecji.

-              Rany! Dla kogo pani pisze?

-              Dla „Sunday Timesa” i czasopisma „Elan” - rozpro­mieniła się.

-              Rany! Ja też jestem pisarzem. A tutaj o czym ma pani pisać?

-              Och, no wiesz. O tym i o tamtym.

-              Gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę mnie wezwać. Jestem Kurt. Czy czymś jeszcze mogę pani służyć...?

„Skoro już o tym wspomniałeś...”, miała na końcu języka. Zachowała to jednak dla siebie, pospiesznie dała mu tylko pięć dolarów napiwku i przyglądała się, jak apetyczne, odziane w biel pośladki znikają za drzwiami.

*

Olivia Joules lubiła hotele. Lubiła je ponieważ:

1.              Gdy wchodzi się do hotelowego pokoju, przeszłość nie istnieje, a życie jakby zaczyna się od początku.

2.              W swej prostocie hotelowe życie przypominało filozofię zen: żadnych pozostałości, żadnych paskudnych ciuchów, któ­rych i tak człowiek nigdy w życiu już nie włoży, ale nie potrafi się ich pozbyć, żadnej nie otwartej poczty, żadnych naczyń z ze­psutymi długopisami ani karteczek na drzwiach lodówki z przy­klejoną do nich gumą do żucia.

3.              Hotele były anonimowe.

4.              Hotele były piękne, pod warunkiem, że odpowiednio się je wybrało, co po godzinach, a czasem dniach spędzonych na przeszukiwaniu stron internetowych zawsze się jej udawało. Hotele były świątyniami luksusu lub sielskości, wygody lub ar­tyzmu projektanta.

5.              Przyziemnymi stronami życia zajmowali się inni, a czło­wiek wolny był od piekła codziennych domowych obowiązków.

6.              Nikt nie zawracał człowiekowi głowy: wieszało się po prostu „Nie przeszkadzać” na klamce i cały świat, o telefonie nie wspominając, mógł się pocałować gdzieś.

Nie od zawsze Olivia kochała hotele. Większość rodzinnych wakacji spędziła w namiocie. Gdy skończyła dwadzieścia dwa lata, znała jedynie maciupkie, zato krępująco majestatyczne ho­tele Crowns i Majesties w miejscowościach wypoczynkowych na północnym wybrzeżu Wielkiej Brytanii - dziwnie pach­niały, dywany i tapety na ścianach miały cudaczne wzory, go­ście mówili przyciszonymi głosami, siląc się na elegancki ak­cent, a cała jej rodzina zamierała ze wstydu, gdy któreś z nich niechcący upuściło na podłogę widelec albo, co nie daj Boże, kiełbaskę.

Gdy po raz pierwszy zamieszkała w hotelu podczas podróży służbowej, zupełnie nie wiedziała, co robić ani jak się zacho­wać. Ledwie jednak znalazła się w eleganckim, dziewiczym po­koju, z minibarkiem, białą bawełnianą pościelą, obsługą hotelową, pachnącym mydłem,

darmowymi kapciami, gdzie przed nikim nie musiała się z niczego tłumaczyć, poczuła, że znalazła swoje miejsce na ziemi.

Czasem martwiło ją to uwielbienie, jakim darzyła hotele; miała obawy, czy nie czyni to z niej zepsutej nadmiarem szczę­ścia rozwydrzonej baby. Jednak lubiła nie tylko eleganckie ho­tele. W zasadzie elegancja była tu bez znaczenia. Niektóre ele­ganckie hotele okazywały się wręcz odrażające: snobistyczne; przesadnie wykwintne, za to niezaspokajające podstawowych potrzeb, takich jak działające telefony czy gorące jedzenie poda­wane w tym samym dniu, w którym sieje zamówiło; z hałaśliwą klimatyzacją; oknami wychodzącymi na parking; i - co chyba najgorsze - nadętą, wrogo nastawioną obsługą. Niektóre z jej ulubionych hoteli nie były wcale drogie. Tak naprawdę jedynym kryterium doskonałości, któremu ufała całkowicie, był papier toaletowy, a w zasadzie to, czyjego koniec został odpowiednio zawinięty. W Delano nie tylko był odpowiednio zawinięty, ale miał jeszcze białą nalepkę z eleganckim szarym napisem: „THE DELANO”. Ta nalepka budziła w niej pewne wątpliwości. Za­stanawiała się, czy to aby nie lekka przesada.

Położyła walizkę na łóżku i troskliwie zaczęła wypakowy­wać rzeczy, które do chwili, gdy zmuszona będzie wracać do Londynu, uczynią z jej pokoju dom. Jak zwykle na końcu wyjęła zestaw umożliwiający przetrwanie w trudnych warunkach i sta­rannie upchnęła go pod poduszką. Nie postępowała zbyt mądrze, wędrując z nim po lotniskach, ale towarzyszył jej od tak dawna. Wyglądał jak stara puszka na tytoń. Kupiła go swego czasu w sklepie sportowym nieopodal dworca Euston. Na pokrywce od spodu umieszczone było lusterko, do sygnalizacji. Puszka miała uchwyt, dzięki któremu można było jej użyć jako miniatu­rowego rondla. Wewnątrz znajdowała się jadalna świeca, kon­dom na wodę, wata, nadmanganian potasu do przemywania ran, zapalniczka, haczyki do łowienia ryb, sidła na królika, piła, wo­doodporne zapałki, krzemień, taśma fluorescencyjna, żyletki, kompas i miniaturowa flara. Z wyjątkiem

kondomu - kilka­krotnie wymienianego - i waty (w niektórych hotelach nie było wacików kosmetycznych) niczego jak dotąd nie wykorzystała. Miała jednak niezachwianą pewność, że nadejdzie dzień, w któ­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gbp.keep.pl