Odnośniki
- Indeks
- Fern Michaels - Tylko Ty, Książki, Fern Michaels
- Fern Michaels - Dziki miód, Książki, Fern Michaels
- Feist Raymond E. - Niebajka , Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Srebrzysty Cierń, Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Książę kupców, Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Powrót wygnańca, Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Królewski Bukanier, Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Książę krwi, Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Skrytobójcy w Krondorze, Książki, R. E. Feist
- Feist Raymond E. - Król Lisów, Książki, R. E. Feist
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- miguel.keep.pl
|
Fielding Joy - Grand Avenue, Islam, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Joy Fielding Grand Avenue PROLOG Nazwałyśmy siebie damami z Grand Avenue: cztery kobiety różniące się wzrostem, wagą i wiekiem, mające ze sobą niewiele wspólnego — tak w każdym razie sądziłyśmy przy naszym pierwszym spotkaniu dwadzieścia trzy lata temu. Łączył nas wspólny adres — ta sama cicha, porośnięta drzewami ulica. Wszystkie wyszłyśmy za mąż za ambitnych, odnoszących sukcesy zawodowe mężczyzn i byłyśmy matkami mniej więcej dwuletnich wówczas córek. Ulica nosiła nazwę Grand Avenue i chociaż Mariemont, jedna z podmiejskich dzielnic Cincinnati, gdzie mieszkałyśmy, zmieniał swoje oblicze, Grand Avenue pozostała taka jak przed laty, z rzędem schludnych drewnianych domów oraz drogą przecinającą hałaśliwą arterię i prowadzącą dalej do parku. Radcy miejscy ochrzcili ten niewielki trójkątny kawałek ziemi Wielkim Deptakiem, nieświadomi tkwiącej w nazwie ironii. Tam właśnie, przed prawie ćwierć wiekiem, los zetknął nas ze sobą, gdy biegłyśmy do trzech huśtawek, wiedząc, że czwarta będzie musiała zadowolić się piaskownicą, a jej pociecha głośnym krzykiem wyrazi światu swoje rozczarowanie. Nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni matka nie zdoła tym samym spełnić oczekiwań córki. Nie pamiętam, kto przegrał ten wyścig i kto zagaił rozmowę ani o czym wówczas rozmawiałyśmy. Pamiętam jedynie, z jaką łatwością wymieniałyśmy się słowami, tematami, rodzinnymi anegdotami, pełnymi zrozumienia uśmiechami, przyjmując z radością, choć z pewnym zdziwieniem rodzącą się między nami sympatię. Najbardziej jednak utkwił mi w pamięci śmiech. Dziś jeszcze, po tylu latach, morzu wylanych łez, na przekór wszystkiemu, co się wydarzyło, na przekór niespodziewanym i niekiedy strasznym zwrotom w naszym życiu, wciąż brzmi mi w uszach jego melodia, zaskakująca żywiołowością seria chichotów, parsknięć i innych dźwięków przetaczających się między oktawami z różną intensywnością. Każdy z nich się czymś wyróżniał, bo każda z nas była inna, a mimo to łączyły się ze sobą w pełnym harmonii finale. Ten śmiech towarzyszył mi przez lata, przywoływałam go, gdy chciałam, podtrzymywał mnie na duchu w ciężkich chwilach. Może dlatego, że tak bardzo mi go później brakowało. Tego dnia zostałyśmy w parku, dopóki deszcz nas nie wygonił, a właściwie letnia ulewa, która przyszła niespodziewanie. Wówczas jedna z nas zaproponowała, by przenieść nasze spotkanie do domu. Chyba to ja byłam inicjatorką, bo wylądowałyśmy u mnie. A może po prostu mój dom stał najbliżej parku? Dziś już nie pamiętam. Pamiętam za to, że siedziałyśmy w wyłożonym boazerią salonie, bez butów, z mokrymi włosami i w mokrych ubraniach, popijając świeżo zaparzoną kawę i śmiejąc się wesoło, podczas gdy nasze córki baraszkowały u naszych stóp. Czułyśmy wyrzuty sumienia, że bawimy się lepiej od nich, że nasze pociechy powinny znaleźć się jak najszybciej w domu, gdzie nie będą musiały dzielić się zabawkami lub walczyć z innymi o palmę pierwszeństwa. — Powinnyśmy założyć klub — zaproponowała jedna z nas. — I spotykać się regularnie. — Wspaniały pomysł — przyznały pozostałe. Wyciągnęłam naszą rzadko używaną kamerę filmową Kodaka, by uwiecznić to pierwsze spotkanie. Nie miałam pojęcia, jak się nią posługiwać, zresztą do dziś nie radzę sobie z jej nowszymi odpowiednikami. Skutek więc był mało zadowalający — mnóstwo szybkich, gwałtownych ruchów i nieostre postaci z obciętymi czubkami głów. Kilka lat temu przegrałam ten film na kasetę VHS i — o dziwo — jego jakość znacznie się poprawiła. Może dzięki ulepszonej technice lub szerokiemu ekranowi telewizyjnemu o wymiarach trzy i pół na pięć metrów, opadającemu z sufitu za jednym naciśnięciem guzika. A może to wspomnienia zatarły się na tyle, by zrekompensować moje braki jako operatora, bo postaci kobiet wydają się teraz jasne i wyraźne. Za każdym razem, kiedy oglądam ten film, największe wrażenie robi na mnie nie nasz młody wygląd, lecz świadomość, że z tych pozbawionych zmarszczek twarzy już wtedy można było wyczytać, jakie jesteśmy i jakie będziemy. Gdyby jednak ktoś poprosił mnie, bym przyjrzała się tym szczęśliwym obliczom i przewidziała ich przyszłość, nawet teraz, po dwudziestu trzech latach, kiedy już wiem, jak potoczyły się nasze losy, nie umiałabym tego zrobić. Nawet wiedząc to, co wiem, nie potrafię pogodzić się z tym, co spotkało te kobiety. Czy dlatego tak często oglądam tę taśmę? Aby znaleźć odpowiedź na dręczące mnie pytania? A może szukam w niej wytłumaczenia? Może spokoju? Wiem jedno — kiedy patrzę na te cztery młode kobiety, na uwiecznioną na taśmie filmowej naszą młodość, widzę cztery obce postaci. Żadna z nich nie wydaje mi się znajoma. Siebie również nie poznaję. Jestem tak samo obca jak one. Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Czy patrząc w oczy tych czterech kobiet, rzeczywiście można zajrzeć tak głęboko? A te słodkie niewiniątka w ramionach matek — czy znalazłaby się choć jedna osoba, która zdołałaby zajrzeć w głąb tych wielkich łagodnych ocząt i usłyszeć bijące serce potwora? Nie sądzę. Widzimy to, co chcemy widzieć. Siedzimy więc sobie w kręgu, uśmiechamy się i machamy do kamery — cztery cudownie przeciętne kobiety, których połączył ślepy los i popołudniowa ulewa. Nasze imiona są równie zwyczajne jak my: Susan, Vicki, Barbara i Chris. To typowe imiona, jakich było wiele w naszym pokoleniu. Nasze córki to natomiast zupełnie inna sprawa. Urodzone w latach siedemdziesiątych, poczęte w obdarzonych wyobraźnią i przekonanych o swej wyjątkowości łonach, nie mogły być zwyczajne. Odzwierciedlają to ich imiona: Ariel, Kirsten, Tracey i Montana. Montana, którą widać przy samym brzegu ekranu, jasnowłosy cherubinek o rumianych policzkach, macha wściekle nóżkami, a jej granatowe oczka są pełne łez. Za chwilę pulchne nóżki wyprowadzą uparciucha poza zasięg kamery. Żadna z nas nie mogła zrozumieć tego nagłego wybuchu złości dziewczynki, a zwłaszcza jej matka Chris, która starała się uspokoić małą i zwabić w objęcia. Wszystko na próżno. Montana uparcie trzymała się poza kadrem, nie dając się uspokoić. Chris przez jakiś czas trwała w niewygodnej pozycji na brzegu fotela z wysokim oparciem i wyciągała ku dziecku rozwarte ramiona. Miała twarz w kształcie serca i ściągnięte w koński ogon długie blond włosy. Ta fryzura sprawiała, że wyglądała jak młoda opiekunka do dziecka, a nie prawie trzydziestoletnia kobieta. Jej oczy mówiły, że będzie czekała w nieskończoność, aż córka wybaczy wyimaginowane przewinienia i wróci w objęcia matki. Teraz nie mogę tego zrozumieć, ale żadna z nas nie nazwałaby jej piękną. Nawet Barbara, kiedyś Miss Cincinnati i finalistka w konkursie na Miss Ohio, która nigdy nie pozbyła się upodobania do bujnych włosów i butów na wysokich obcasach, stale się zamartwiająca, że za dużo waży, i rozpaczająca na widok najdrobniejszej zmarszczki wokół wielkich brązowych oczu czy wyzywająco ponętnych warg. Siedzi obok Chris. Deszcz spłaszczył nieco szopę jej czarnych włosów i nie ma na nogach stylowych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgbp.keep.pl
|