Fielding Joy - Grand Avenue

image Indeks       image Finanse,       image Finanse(1),       image Filozofos,       image Fesenjan,       image Fenix,       

Odnośniki

Fielding Joy - Grand Avenue, Islam, Książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joy Fielding
Grand Avenue
PROLOG
Nazwałyśmy siebie damami z Grand Avenue: cztery kobiety
różniące się wzrostem, wagą i wiekiem, mające ze sobą niewiele
wspólnego — tak w każdym razie sądziłyśmy przy naszym
pierwszym spotkaniu dwadzieścia trzy lata temu. Łączył nas wspólny
adres — ta sama cicha, porośnięta drzewami ulica. Wszystkie
wyszłyśmy za mąż za ambitnych, odnoszących sukcesy zawodowe
mężczyzn i byłyśmy matkami mniej więcej dwuletnich wówczas
córek.
Ulica nosiła nazwę Grand Avenue i chociaż Mariemont, jedna z
podmiejskich dzielnic Cincinnati, gdzie mieszkałyśmy, zmieniał
swoje oblicze, Grand Avenue pozostała taka jak przed laty, z rzędem
schludnych drewnianych domów oraz drogą przecinającą hałaśliwą
arterię i prowadzącą dalej do parku. Radcy miejscy ochrzcili ten
niewielki trójkątny kawałek ziemi Wielkim Deptakiem, nieświadomi
tkwiącej w nazwie ironii. Tam właśnie, przed prawie ćwierć wiekiem,
los zetknął nas ze sobą, gdy biegłyśmy do trzech huśtawek, wiedząc,
że czwarta będzie musiała zadowolić się piaskownicą, a jej pociecha
głośnym krzykiem wyrazi światu swoje rozczarowanie. Nie po raz
pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni matka nie zdoła tym samym
spełnić oczekiwań córki.
Nie pamiętam, kto przegrał ten wyścig i kto zagaił rozmowę ani o
czym wówczas rozmawiałyśmy. Pamiętam jedynie, z jaką łatwością
wymieniałyśmy się słowami, tematami, rodzinnymi anegdotami,
pełnymi zrozumienia uśmiechami, przyjmując z radością, choć z
pewnym zdziwieniem rodzącą się między nami sympatię.
Najbardziej jednak utkwił mi w pamięci śmiech. Dziś jeszcze, po
tylu latach, morzu wylanych łez, na przekór wszystkiemu, co się
wydarzyło, na przekór niespodziewanym i niekiedy strasznym
zwrotom w naszym życiu, wciąż brzmi mi w uszach jego melodia,
zaskakująca żywiołowością seria chichotów, parsknięć i innych
dźwięków przetaczających się między oktawami z różną
intensywnością. Każdy z nich się czymś wyróżniał, bo każda z nas
była inna, a mimo to łączyły się ze sobą w pełnym harmonii finale.
Ten śmiech towarzyszył mi przez lata, przywoływałam go, gdy
chciałam, podtrzymywał mnie na duchu w ciężkich chwilach. Może
dlatego, że tak bardzo mi go później brakowało.
Tego dnia zostałyśmy w parku, dopóki deszcz nas nie wygonił, a
właściwie letnia ulewa, która przyszła niespodziewanie. Wówczas
jedna z nas zaproponowała, by przenieść nasze spotkanie do domu.
Chyba to ja byłam inicjatorką, bo wylądowałyśmy u mnie. A może po
prostu mój dom stał najbliżej parku? Dziś już nie pamiętam.
Pamiętam za to, że siedziałyśmy w wyłożonym boazerią salonie, bez
butów, z mokrymi włosami i w mokrych ubraniach, popijając świeżo
zaparzoną kawę i śmiejąc się wesoło, podczas gdy nasze córki
baraszkowały u naszych stóp. Czułyśmy wyrzuty sumienia, że
bawimy się lepiej od nich, że nasze pociechy powinny znaleźć się jak
najszybciej w domu, gdzie nie będą musiały dzielić się zabawkami lub
walczyć z innymi o palmę pierwszeństwa.
— Powinnyśmy założyć klub — zaproponowała jedna z nas. — I
spotykać się regularnie.
— Wspaniały pomysł — przyznały pozostałe. Wyciągnęłam
naszą rzadko używaną kamerę filmową
Kodaka, by uwiecznić to pierwsze spotkanie. Nie miałam pojęcia,
jak się nią posługiwać, zresztą do dziś nie radzę sobie z jej nowszymi
odpowiednikami. Skutek więc był mało zadowalający — mnóstwo
szybkich, gwałtownych ruchów i nieostre postaci z obciętymi
czubkami głów. Kilka lat temu przegrałam ten film na kasetę VHS i
— o dziwo — jego jakość znacznie się poprawiła. Może dzięki
ulepszonej technice lub szerokiemu ekranowi telewizyjnemu o
wymiarach trzy i pół na pięć metrów, opadającemu z sufitu za jednym
naciśnięciem guzika. A może to wspomnienia zatarły się na tyle, by
zrekompensować moje braki jako operatora, bo postaci kobiet wydają
się teraz jasne i wyraźne.
Za każdym razem, kiedy oglądam ten film, największe wrażenie
robi na mnie nie nasz młody wygląd, lecz świadomość, że z tych
pozbawionych zmarszczek twarzy już wtedy można było wyczytać,
jakie jesteśmy i jakie będziemy. Gdyby jednak ktoś poprosił mnie,
bym przyjrzała się tym szczęśliwym obliczom i przewidziała ich
przyszłość, nawet teraz, po dwudziestu trzech latach, kiedy już wiem,
jak potoczyły się nasze losy, nie umiałabym tego zrobić. Nawet
wiedząc to, co wiem, nie potrafię pogodzić się z tym, co spotkało te
kobiety. Czy dlatego tak często oglądam tę taśmę? Aby znaleźć
odpowiedź na dręczące mnie pytania? A może szukam w niej
wytłumaczenia? Może spokoju?
Wiem jedno — kiedy patrzę na te cztery młode kobiety, na
uwiecznioną na taśmie filmowej naszą młodość, widzę cztery obce
postaci. Żadna z nich nie wydaje mi się znajoma. Siebie również nie
poznaję. Jestem tak samo obca jak one.
Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Czy patrząc w oczy tych
czterech kobiet, rzeczywiście można zajrzeć tak głęboko? A te słodkie
niewiniątka w ramionach matek — czy znalazłaby się choć jedna
osoba, która zdołałaby zajrzeć w głąb tych wielkich łagodnych ocząt i
usłyszeć bijące serce potwora? Nie sądzę.
Widzimy to, co chcemy widzieć.
Siedzimy więc sobie w kręgu, uśmiechamy się i machamy do
kamery — cztery cudownie przeciętne kobiety, których połączył ślepy
los i popołudniowa ulewa. Nasze imiona są równie zwyczajne jak my:
Susan, Vicki, Barbara i Chris. To typowe imiona, jakich było wiele w
naszym pokoleniu.
Nasze córki to natomiast zupełnie inna sprawa. Urodzone w latach
siedemdziesiątych, poczęte w obdarzonych wyobraźnią i
przekonanych o swej wyjątkowości łonach, nie mogły być zwyczajne.
Odzwierciedlają to ich imiona: Ariel, Kirsten, Tracey i Montana.
Montana, którą widać przy samym brzegu ekranu, jasnowłosy
cherubinek o rumianych policzkach, macha wściekle nóżkami, a jej
granatowe oczka są pełne łez. Za chwilę pulchne nóżki wyprowadzą
uparciucha poza zasięg kamery. Żadna z nas nie mogła zrozumieć
tego nagłego wybuchu złości dziewczynki, a zwłaszcza jej matka
Chris, która starała się uspokoić małą i zwabić w objęcia.
Wszystko na próżno. Montana uparcie trzymała się poza kadrem,
nie dając się uspokoić. Chris przez jakiś czas trwała w niewygodnej
pozycji na brzegu fotela z wysokim oparciem i wyciągała ku dziecku
rozwarte ramiona. Miała twarz w kształcie serca i ściągnięte w koński
ogon długie blond włosy. Ta fryzura sprawiała, że wyglądała jak
młoda opiekunka do dziecka, a nie prawie trzydziestoletnia kobieta.
Jej oczy mówiły, że będzie czekała w nieskończoność, aż córka
wybaczy wyimaginowane przewinienia i wróci w objęcia matki.
Teraz nie mogę tego zrozumieć, ale żadna z nas nie nazwałaby jej
piękną. Nawet Barbara, kiedyś Miss Cincinnati i finalistka w
konkursie na Miss Ohio, która nigdy nie pozbyła się upodobania do
bujnych włosów i butów na wysokich obcasach, stale się
zamartwiająca, że za dużo waży, i rozpaczająca na widok
najdrobniejszej zmarszczki wokół wielkich brązowych oczu czy
wyzywająco ponętnych warg. Siedzi obok Chris. Deszcz spłaszczył
nieco szopę jej czarnych włosów i nie ma na nogach stylowych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gbp.keep.pl