Fern Michaels - Dziki miód

image Indeks       image Finanse,       image Finanse(1),       image Filozofos,       image Fesenjan,       image Fenix,       

Odnośniki

Fern Michaels - Dziki miód, Książki, Fern Michaels

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

 

PROLOG

Alabama - rok 1818

S łoneczny blask p6źnego popołudnia przedzierał się p:zez' ;asnozielone drzewa gęstego lasu i oświetlał żyzną, przykrytą mchem ziemię. Woń świeżo wyrosłej trawy, wciąż wilgotnej od dobroczynnego deszczu, była lekka i aromatyczna, a delikatne, zielone źdźbła, pełne chłodu i miękkości, uginały się pod stopami. Wysokie drzewa - jawory, sosny i jesiony o niezwykle grubych pniach sięgały prawie samego nieba, a najniższe gałęzie, niczym dach, kryły niewielką, trawiastą polankę.

Myśliwski nóż o kościanej rękojeści trafił w cel z dokładnością, kt6ra dowodziła wielkiej wprawy. Czerwonosk6ry chłopiec wyszczerzył w uśmiechu zęby, oczy błyszczały mu figlarnie. Skrzyżował na szczupłej piersi młodzień­cze, muskularne ramiona.

- Dorównaj mi, bracie.

Sloan MacAllister przyjrzał się z uwagą drgającej rękojeści noża i wybuchnął śmiechem.

- Zrobię coś więcej. Strącę twój n6ż. Stań z boku 1 patrz, jak to się robi! Kiedy wreszcie wbijesz sobie do głowy, Osceolo, że jestem r6wnie dobry jak ty? To, że w twoich żyłach płynie indiańska krew, nie ma żadnego znaczenia. Gdybyś tylko chciał uświadomić sobie prawdę - kpił - to okazałoby się, że i twoja krew jest biała.

Nie czekając, aż jego przyrodni brat gniewnie zaprotestuje, co czynił, ilekroć mu dokuczano z powodu pochodzenia, Sloan rzudł -swoim nożem, kt6ry poszybował i strącił nóż Indianina, wbijając się dokładnie w tym samym miejscu.

- Spójrz! - triumfował. - M6wiłem ci, że strącę tw6j nóż. No, i co ty na to?

Osceola uśmiechnął się szeroko.

- Wiatr zmienił kierunek; każdy głupiec to zauważy. Tylko nie ty. ­Z ust indiańskiego chłopca popłynął strumień sł6w wypowiadanych w narzeczu muskogee. Sloan zmarszczył brwi starając się. zrozumieć epitety, kt6rymi zasypał go Osceola.

- Mów po angielsku, do diabła. Jeśli nazwiesz mnie jeszcze kiedyś końskim zadem, zrobisz to po raz ostatni.

Osceola wybuchnął śmiechem i rzucił się do ucieczki, prowokując swego brata do gonitwy i zabawy w chowanego pośród leśnego gąszczu, w gasnącym świetle dnia.

Sloan ruszył w pogoń, jego szczupłe, młodzieńcze nogi niosły go lekko i niemal bezgłośnie przez zarośla otaczające farmę ojca. Starał się, zgodnie z naukami adoptowanego przez jego ojca Osceoli, zwracać uwagę na pewne znaki, pozwalające ustalić kierunek obrany przez brata. Jego przenikliwe, szare oczy, o spojrzeniu ostrym i badawczym, wpatrywały się uważnie w zasłonę mrocznych cieni. Wysoki, smukły młodzieniec starał się wykorzystać w tej zabawie wszystkie zmysły, tak jak uczył go Osceola. Ludzkie oczy widziały tylko na określoną odległość; uszy słyszały jedynie pewne dźwięki; lecz najlżejszy wietrzyk mógł również nieść zapach, jeśli myśliwy o tym wiedział. Sloan skoczył zwinnie i przylgnął do poskręcanego pnia orzesznika, po czym skupił się, wdychając ciężkie, leśne wonie, które zewsząd go otaczały: ostry, duszący zapach sosny, dojrzały aromat mchu pod stopami. I coś jeszcze. Zapach Osceoli; olejku, którym natłuszczał swe warkoczyki. Robił to dopiero od niedawna. Sloan marszczył nos pochylając się nisko, pełen radosnego oczekiwania. Podkradał się do Osceoli powoli i ostrożnie, chłonąc otoczenie wszystkimi zmysłami.

- Mam cię! - krzyknął triumfalnie, chwytając swego brata od tyłu. ­Wygrałem!

Osceola wyrwał się przeciwnikowi, chcąc ukryć przed Sloanem niezado­wolenie.

- Jak to zrobiłeś? Co mnie zdradziło?

- To proste. Olejek, którym smarujesz włosy. Inaczej nigdy bym cię nie znalazł. Wygrałbyś, bracie - przyznał uczciwie Sloan.

Osceola klepnął go dobrodusznie w ramię, lecz gdy się odwracał, Sloan dostrzegł Cień smutku w jego uśmiechu. Osceola wyszedł nagle z zarośli na zalaną słońcem polanę, gołe ręce trzymał luźno przy ciele. Czarne włosy lśniły jak krucze skrzydła o granatowym odcieniu. Barwa jego ciała wraz z nadejściem lata stała się ciemniejsza, bardziej miedziana, upodabniając się kolorem do noszonej przez niego kamizelki z jeleniej skóry. Ich matka spędziła wiele długich nocy wszywając w wygarbowaną skórę )elenia różnokolorowe paciorki i haftując na niej zawiłe wzory. I znowu, jak działo się to wielokrotnie w ostatnich czasach, Sloan uświadomił sobie różnice, jakie pojawiły się między nimi. Chociaż przed rokiem. byli tego samego wzrostu, teraz Sloan przewyższał swego czerwonoskórego brata o głowę. Jego włosy miały kolor świeżo skoszonej pszenicy, lśniące i miękkie, przyciągały promienie słońca i odbijały jego blask. Czupryna Osceoli była gęsta i sztywna i bardziej czarna od nocy. Na początku minionej zimy Osceola zaczął zapuszczać włosy, ztezygnował ze zwykłych spodni i koszuli, i zaczął nosić indiańskie spodnie z jeleniej skóry. Wychowywali się razem od siódmego roku życia i jeszcze do niedawna Sloan nie uJłwiadamiał sobie tego wszystkiego, czym różnił się od brata. Ostatnio dzieci w Il:r.kole zaczęły dokuczać Osceoli i obrzucać go wyzwiskami. Między braćmi a pm',o/ilnłymi uczniami wciąż wybuchały bójki, aż w końcu farmę MacAllisterów odwicd:r.ił miejscowy pastor i zaproponował, by Billy, które to imię nadano OsceolI, nic wracał do szkoły, lecz pobierał nauki w domu.

- Muszę z tobą poważnie pomówić, bracie - powiedział Osceola. Na jego twarzy malował się smutek, który Sloan zauważył już wcześniej.

Sloanowi serce. podeszło do gardła. Od dawna spodziewał się tej rozmowy i bał się jej. Już teraz odczuwał ból tęsknoty, nieobecność brata. Osceola liczył czternaście lat, był więc o parę miesięcy starszy od Sloana i według indiańskiego zwyczaju zbliżał się powoli do progu męskości. Nadchodził kres ich zabaw, wspólnie spedzQnych chwil i braterstwa. Było to nieuniknione.

- Chcesz porozmawiać tutaj, czy wolisz wrócić do domu7

- Wszystko jedno. Czas, bym stąd odszedł, bracie. Czas, bym przyłączył się do plemienia mojej matki. Muszę znaleźć sobie pośród niego miejsce; to moje przeznaczenie. Nie jestem farmerem i nigdy nim nie będę. Ten świat należy do ciebie, Sloan, ale nigdy nie będzie moim.

W oczach miał tyle smutku, że Sloanowi zaparło dech w piersiach. - Chcę odejść za dwa dni, bracie.

Jego słowa padły ciężko jak kamienie.

- Powinienem był się domyślić. Już od tygodni zwracasz oczy- na wschód. Kiedy zaplotłeś te warkocze, od razu wiedziałem, że zamierzasz odejść. Czy powiedziałeś już naszej matce?

W pytaniu zawarta była rozpaczliwa iskierka nadziei, która natychmiast zgasła. Matka Osceoli, sama' będąc Indianką ze szczepu Muskogee, zro­zumiałaby, że jej syn jako mężczyzna pragnie znaleźć sobie miejsce pośród swego ludu.              

Na twarzy Osceoli widać było napięcie. Wiedział, że musi wyrzec się poczucia bezpieczeństwa i zerwać z młodością. Lubił, gdy Sloan mówił o Polly nasza matka, choć w rzeczywistości była ona jego macochą.

- Nasza matka zrozumie. Będzie się smucić, ale ona wie, że takie jest moje przeznaczenie. Uczyła cię naszych zwyczajów. Powiedz mi, bracie, że jesteś szczęśliwy i dobrze mi tyczysz.

W oczach Indianina widać było błaganie, potrzebę zrozumienia ze strony Sloana, ale i powątpiewanie, czy tamten naprawdę zrozumie. Decyzja została podjęta, a los był zapisany w gwiazdach. Nie mógłby żyć w dorosłym świecie białych. Było w nim zbyt wiele uprzedzeń, za dużo nienawiści do czerwono­skórych. Może, gdyby jego }Vłosy nie były tak czarne a skora tak ciemna ... Nie, to marzenia dziecka, któfe chce zmienić to, czego zmienić się nie da. Był Osceolą, synem Polly Copinger, Indianki z plemienia Muskogee. W głębi serca' odczuwał przemożne pragnienie, by należeć do tego świata, pozostawić w nim swój ślad. Choć jego rodzony ojciec był białym handlarzem, a w szkole znano go jako Billy Powella, jego zewnętrzny wygląd wskazywał na indiańskie pochodzenie i tylko Indianie mogli go zaakceptować. To, że nosił imię białego człowieka, nie miało znaczenia, jeśli twarz określała jego przynależność do rasy czerwonosk6rych. Tak naprawdę należał tylko do świata Indian, w kt6rym przyjęto by go życzliwie, choć był także synem białego człowieka. Tutaj, pośród białych, na zawsze pozostałby mieszańcem, kt6ry stoi gdzieś z boku. Nawet Polly to wiedziała i rozumiała, aprobując z niechęcią jego­decyzję.

- Wcale nie jestem szczęśliwy! - zaprotestował Sloan. - Jestem samofubny. Nie chcę stracić mego brata. Tato ledwie schodzi z ł6żka, żeby posiedzieć przy ogniu, i może nie przetrwać zimy. Obaj jesteśmy tu potrzebni! Nie sądzisz, że jesteś mu coś winien? - dorzucił rozgorączkowany.

Osceola przestał wpatrywać się w swego brata, jego spojrzenie powęd­rowało w d6ł, ku miękkiej ziemi pod stopami.

- Jestem Muskogee.

- Akurat! Jest w tobie tyle białego co Indianina! - Sloan nie m6gł zapanować nad swoim wzburzeniem. - Chryste, nawet nasza matka twierdzi, . że ma białą krew. A ten Szkot, James McQueen, który był twoim pradziad­kiem? I chyba mi nie powiesz, że twoja babka była zamężna z mieszańcem o nazwisku Copinger. Tak się nazywała nasza matka, nim poślubiła twojego ojca, Williama Powella, a teraz nosi nazwisko MacAllister, od czasu gdy poślubiła mojego ojca! Staliśmy się braćmi dzięki temu związkowi. Przyrod­nimi braćmi!

- Jestem Muskogee. - Zostało to wypowiedziane bezbarwnym głosem, pozbawionym jakiejkolwiek emocji. Tylko w czarnych oczach widać było powagę tego stwierdzenia. - Zapominasz, bracie, że według praw mojego ludu człowiek należy do klanu matki, a jego dom jest tam, gdzie żyją kobiety tego klanu. To, że krew biała miesza się z indiańską nie ma znaczenia. Nasza matka zawsze mi m6wiła, że jestem Muskogee, ponieważ ona jest Muskogee. A ona jest Muskogee, ponieważ jej matka, która poślubiła starego, białego człowieka wiele księżyc6w temu, była Muskogee. M6wiła, że moja krew jest Muskogee od wielu, wielu księżyc6w, a jest ich więcej niż liści na wielkim drzewie.

Przez chwilę, która wydawała im się wiecznością, chłopcy milczeli. Było między nimi coś więcej niż tylko przyjaźń; łączył ich także wspólne korzenie, poczucie bezpieczeństwa, jakie daje rodzina, braterska miłość.

W końcu Osceola przemówił, a jego słowa były łagodniejsze od wiatru, który przenikał wierzchołki drzew.               .

- Musisz tu pozostać, Sloan. Nigdy mnie nie stracisz, bracie. Jeśli ,kiedykolwiek nadejdzie dzień, kiedy będziesz mnie potrzebował, to wystarczy, że wypowiesz imię naszej matki albo moje, a mój lud stanie się twoim ludem. Nie, Sloan, nigdy nie stracimy siebie nawzajem.

- Pomyśl o naszej matce. Co z nią będzie?

- Powierzam ją tobie, mój bracie. Kocha cię tak jak mnie. Wiem, że ''l<;dziesz dla niej dobry. Nie ma przede mną innej drogi. Powiedz, że rozumiesz.

Sloan dojrzał w oczach Osceoli spojrzenie dorosłego człowieka. I usłyszał głos dojrzałego mężczyzny.

- Rozumiem - powiedział uroczyście, zastanawiając się, skąd czerpie siłę, by pogodzić się z odejściem swego ukochanego brata. - Pozostanę tu przez wzgląd na naszą matkę. Pr,zez wzgląd na nas obu.

Uściskali się serdecznie. Głęboka miłość, jaką do siebie odczuwali, nie była skażona nawet cieniem zakłopotania. I kiedy księżyc wysunął się zza chmur, oczy Indianina były wilgotne, a po policzku białego chłopca spłynęła samotna, bezwstydna łza. 'Obejmując się szczupłymi ramionami, chłopcy ruszyli w milczeniu przez las.

 

Od czasu do czasu z Nowego Orleanu nadchodził list, wysłany niewątp­liwie wiele miesięcy po jego napisaniu. Zdarzało się, że na farmę MacAllis­terów przybywała grupa myśliwych czy zwiadowc6w Muskogee, kt6rzy rozpalali tuż obok stodoły ognisko. Przynosili Polly wieści o jej synu, który zamieszkał pośród Seminoli, gdzieś w głębi Florydy. Słuchając z uwagą wiadomości o synu, ze stoickim spokojem przyjmowała przysłane przez niego podarki: ciepłe, sk6rzane pantofle i ręcznie tkane narzuty.

Sloan domyślał się, że Polly, od śmierci jego ojca, często zastanawia się, czy nie porzucić farmy i przyłączyć się do syna na Florydzie, ale cierpiała na reumatyzm, więc podróż ta była dla niej niemożliwa. Uważała też, że nie wolno jej opuścić drugiego syna, kt6ry pracował na farmie, by zapewnić im utrzymanie. Sloan niepostrzeżenie zajął w jej sercu miejsce tego, którego urodziła.

Gdy ukończył dziewiętnaście lat, Polly umarła. Sloan uważał, że przyczyną była samotność i tęsknota. Pochował ją i sprzedał farmę za znaczną sumę pieniędzy, z których połowę przesłał bratu.

Osceola rozpaczał, Sloan był o tym przekonany. Nie zdziwiło go jednak, że młody Indianin nie przyjechał, by uczestniczyć w pochówku; Jego brat bowiem wierzył, że chociaż ciało POlly umarło, jej duch żyje nadal.

Pewnego dnia na farmie pojawił się samotny jeździec indiański z osma­lonym piórem, kt6re wręczył uroczyście Sloanowi. Świadczyło to o głębokim smutku Osceoli. Słowa nie były potrzebne.,

Sloan położył ostrożnie pióro pośród ważnych papier6w, a potem owinął wszystko kawałkiem sk6ry.

Nadszedł czas na nowe życie. Dotrzymał obietnicy danej bratu, że zajmie się ich matką. Ten etap życia dobiegł końca. Nadszedł czas, by opuścić farmę.

Nie myślał o przeszłości, nie przesłał też Osceoli słów pożegnania. Nigdy by tego nie uczynił. Wiedział, żesię spotkają.

 

Alabama - rok 1823

Chata opierała się o stok łagodnego wzgórza, a jej dach wychylał się niespodziiWnie, stając się widoczny z daleka na tle zielonego zbocza. Na palenisku pbnął ogień, a matka pochylała się nad żelaznym garnkiem, mieszając ptrawę na wieczorny posiłek. Savanna lubiła tę porę dnia najbardziq. Viedziała, że wkrótc,e się ściemni i z pola wróci ojciec. Ponieważ matka zawsze stawiała dla niego na ganku miskę wody i kawałek brązowego mydła, wodził do izby czysty i odświeżony wypełniając jej wnętrze swoją potężną sywtetką. Wiedziała, że wtedy porwie ją w ramiona, całując jednocześliemamę.

Savanawprawiała się w pisaniu liter na niewielkiej tablicy, kopiując starannie alfabet, który mama wyrysowała jej na wzór. Kuchnię wypełniał miły zapał świeżo upieczonego chleba i potrawki z królika. Savanna słyszała, jak burczy jej w brzuchu. Ocierając dłonie o niebieski fartuszek, który na polecenie mamy zakładała do odrabiania lekcji, wyglądała przez okno, czekljc niecierpliwie na zmierzch i powrót ojca.

Może I( kolacji tata zagra na skrzypcach, a matka będzie się uśmiechać i wybijać vtll nogą, szyjąc i kołysząc się na bujanym fotelu obok kominka. Maina poklała już Savannie kilka prostych ściegów i dziewczynka zupełnie nieźle rad2ł sobie z kawałkiem mateńału, na którym ćwiczyła. '

- Nil jOwinńaś myśleć o niebieskich migdałach, dziecko - skarciła ją łagodnie naka. - Wkrótce nadejdzie zima i dni będą krótsze. Taka mała dziewczymmusi odrabiać lekcje przy świetle dziennym, jeśli nie chce nosić okularów, gdy dorośnie.               .

Savanlllzachichotała wyobrażając sobie, jak stara się utrzymać szkła na swoim małym, lekko zadartym nosku.

- Taawróci lada moment. Mogę nakryć do stołu? Mama wybuchnęła śmiechem.

- SZlklsz tylko pretekstu, żeby wykręcić się od lekcji. - Gdy zerknęła w stronę ooa, jej szare oczy i złote włosy oświetlały ostatnie promienie słońca. -Chyba naprawdę dzień się zaraz skończy. No dobrze, umyj ręce i nakryj dl tołu. Masz już sześć lat i jest najwyższy czas, byś się nauczyła zajmować Irnem. Niedługo będziesz miała swój własny dom, mam nadzieję.

Caroline James spojrzała na c6rkę, niemal dotykając ją swoim łagodnym wzrokiem. Savanna była taka śliczna, bystra i inteligentna. Caroline często się zaStanawiaa czy sŁusznie postąpili z Alfredem porzucając Mobile, by ledwo wiązać kolie z końcem na tej ubogiej farmie, gdzieś pośrodku głuszy, kt6ra njłwet nie niała nazwy. Gdyby pozostali w mieście i Alfred wciąż by pracował w sklepie swego ojca, Savanna nosiłaby najładniejsze sukienki i chodziła do szzkoły z rówieśnikami. Wiedziała, jak bardzo dziecku potrzebne jest towaryswo, coś, czego ona nie mogła córce zapewnić. Od narodzin Savanny nie utrzymała ani jednej ciąży do czwartego miesiąca.

- Uważaj na talerze - ostrzegła Caroline, gdy dziewczynka niosła je na stół.

- Dobrze, mamo. To wasz prezent ślubny, wiem. Czy też wezmę ślub i dostanę także ładne rzeczy do swojego domu?

- Oczywiście. Nie wolno ci tylko zapominać, że ładne rzeczy to nie wszystko. Pewnego dnia spotkasz kogoś i pokochasz go tak mocno jak ja tatę, a to najważniejsze.              

- Czy nie mogłabyś kochać taty, gdybyśmy pozostali w Mobile, zflmiast przyjeżdżać tu, na farmę? Czy pamiętam jeszcze Mobile?

- Nie wiem, Savanno. Tylko ty możesz coś o tym powiedzieć. Miałaś trzy i pół roku, kiedy prżyjechaliśmy tutaj. Pamiętasz babcię i dziadka Jamesów?              

W głosie, Caroline odezwała się jakaś nuta smutku i żalu.

- Pamiętam listy, jakie czasem dostawaliśmy, i te obrazki przechowy­wane w Biblii, pod tym drugim obrazkiem, na kt6rym jesteś razem z tatą, w dniu waszego ślubu.

- Ale nie pamiętąsz dziadków, nie pamiętasz, jak bardzo cię kochali?

No cóż - westchnęła Caroline - niedługo wszystko się zmieni. Babcia napisała, że przyjadą tu na wiosnę.

- Czasem mi się zdaje, że ich pamiętam. Ale najlepiej pamiętam strasznego człowieka w ciemnym płaszczu, który był rozgniewany. Ten clłowiek krzyczał na ciebie, mamo, a ty płakałaś.

Dzieci zapamiętują takie rzeczy, stwierdziła w myśli ze smutkiem Caroline. Czyż mogło być inaczej? To była okropna scena. Thomas za­chowywał się brutalnie, naprawdę groził, że zabije Alfreda. Biedny, łagodny Alfred, całkiem bezradny wobec wściekłości swojego szwagra. To przede wszystkim z powodu Thomasa opuścili Mobile. Jego ciągłe wtrącanie się i wrogość zatruwały im życie. Była pewna, że jego hojność wobec niej i Savanny miała dowieść, iż Alfred nie potrafi zapewnić rodzinie utrzymania. Często musiała stawać między obu mężczrznami. Ale zazdrość Thomasa była cierniem w ich małżeństwie. Kiedy Alfred powiedział, że chce spróbować swych sił w uprawie ziemi, i pozostawił żonie wolny wybór - życie z bratem albo wyjazd z mężem - Caroline nie wahała się ani chwili. Kochała Alfreda, jego łagodne, spokojne usposobienie. Jej miejsce było przy mężu, gdyż to właśnie z nim chciała być ponad wszystko. Thomas nigdy jej tego nie wybaczył..              

Caroline znów zerknęła przez okno. Słońce prawie zaszło; Alfred już powinien iść ścieżką w kierunku domu, uśmiechając się szeroko, zadowolony ze swej pracy. Tego roku spodziewali się pierwszych zysków z farmy. Alfred mówił nawet o podróży do Mobile w okolicy Bożego Narodzenia.

Savanna nuciła układając sztufce obok talerzy, ale raptem umilkła, gdyż z zewnątrz dobiegł jakiś dziwny hałas. Odwróciła się zaskoczona w stronę drzwi. Nie słyszała, by ścieżką zbliżał się tata, gwiżdżąc jedną z melodii, które lubił wygrywać na skrzypcach. Zdjęta lękiem, poczuła dreszcz na karku. 

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie; Savanna zobaczyła, że mama zrywa się ze swojego fotela z dłonią na gardle. Gwahowny podmuch powietrza sprawił, że ogień na palenisku podskoczył i wzmógł się; jasne, bawełniane zasłony, które mama zawiesiła w oknach, wydęły się na zewnątrz, jakby i one chciały uciec przed strasznymi istotami stojącymi w drzwiach.

Blask ognia wydobył z mroku sylwetki trzech Indian okrytych jelenimi skórami, o twarzach wykrzywionych przerażającym grymasem. Ich niskie, gardłowe głosy wypełniły swym brzmieniem izbę, a czarne, nieprzenikniene oczy myszkowały po izbie. Caroline sprawiała wrażenie opanowanej, stojąc przed nimi z podniesionym czołem i dłonią na głowie Savanny, kt6ra schowała się w fałdach matczynej spódnicy.

- Czego chcecie? Odejdźcie! Zostawcie nas w spokoju!

Savanna dosłyszała rozkazujący ton w głosie matki, ale powieki miała zaciśnięte, a głowę opuszczoną. Bała się patrzeć na intruzów.

Rozległ się jeszcze' jeden gardłowy pomruk, a w chwilę później oderwano od niej krzyczącą matkę. Savannę chwyciły jakieś dłonie. Indianin nie zwracał uwagi na to, że wierzga nogami, drapie i woła matkę. Dziewczynka zauważyła, że Caroline znów stoi po drugiej stronie izby, tuż obok paleniska. Przerażenie widniejące w oczach matki udzieliło się dziecku. Caroline spojrzała w stronę okna modląc się bezgłośnie, by na ścieżce pojawił się wreszcie Alfred, pogwizdując jak zwykle.

- Jedzenie, chcecie jedzenia - mówiła drżącym głosem i gestykulowała, unosząc do ust niewidzialną łyżkę. Sięgnęła do garnka z wrzątkiem i ujęła rączkę chochli. Znów skierowała wzrok w stronę okna.

Indianin stojący naj bliżej zdawał się rozumieć sens tego spojrzenia.

 

Twarz wykrzywił mu okrutny, straszny uśmiech, a z ust dobyły się chrapliwe, niezrozumiałe dźwięki. W dłoni trzymał łańcuszek z krzyżykiem. Odbijały się w nim ostatnie promienie słońca. Caroline omal nie zemdlała; czuła, że za chwilę upadnie na podłogę. Łańcuszek Alfreda... Alfred nie nadejdzie już ścieżką, nie wróci na kolację!

Indianin z łańcuszkiem w dłoni zbliżył się do Caroline, która stała teraz między nim a kominkiem. Dzikus trzymający Sawannę ruszył nagle do przodu, jego grube jak konar ramię miażdżyło w stalowym uścisku jej żebra, pozbawiając ją tchu i tłumiąc wszelkie próby oporu, które podejmowała, by wyrwać się i podbiec do matki. Trzeci Indianin, chcąc odwrócić uwagę Caroline, okrążył stół i zbliżył się do niej od tyłu. W ostatnim geście rozpaczy podniosła chochlę pełną wrzątku i cisnęła mu w oczy.

StraszliWy krzyk odbił się echem od ścian, gdy mężczyzna chwycił się za twarz i zgiął w pół pOd wpływem rozdzierającego bólu. Zdawało· się, że cała chata rozbrzmiewa ogłuszającym hałasem. Indianin darł się zb61u, Caroline krzyczała z przerażenia, a Savanna zdzierała sobie gardło wołając matkę.

Dziewczynka wciąż wzywała matkę, gdy Indianin wynosił ją z chaty.

 

Caroline leżała nieruchorno obok paleniska, wokół jej szyi widniało jasno­czerwone pasmo krwi. Sparaliżowana ze strachu Savanna w końcu umilkła, pozwalając się posadzić na grzbiecie konia i uświadamiając sobie mgliście, ie jeden z Indian siada za nią. Dziewczynka wodziła wkoło szeroko otwartymi oczami, gdy opuszczali farmę. Słychać było gdakanie kurcząt i pochrząkiwanie świń, kt6re czekały niecierpliwie na swój posiłek.

- Tata, tata - jej wargi poruszyły się bezgłośnie, gdy rozpoznała niewyraźny kształt tuż obok ścieżki. Ojciec leżał nieruchorno. Dlaczego nie przyszedł jej z pomocą? Albó mańrie? Leżał zupełnie nieruchorno.

Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim Indianin przynaglił konia kolanami do szybszej jazdy. Ten,. na którego mama wylała wrzątek, zdążył już wyjść z chaty. Głowę, obwiązał kawałkiem materiału, zakrywając jedno oko. Ni6sł w ręku strzelbę taty, która wisiała nad kominkiem, i narzutę z ł6żka mamy, wypełnioną przedmiotami z domu. Trzeci Indianin objuczył konia żywn.ością, którą wyniósł ze spizarni, ocierając z zadowoleniem usta,

tak jak czasem robił to tata po kolacji.              

Savanna skierowała wzrok ku chacie i zobacźyła, że światło docierające z jej wnętrza jest coraz jaśniejsze. Po. chwili płomienie sięgnęły dachu i pojawiły się w drzwiach. Miała niewiele lat, ale wiedziała, że to, co było, już nigdy nie powr6ci. Zdawało jej się, że pochłania ją noc, gdy jechała na grzbiecie konia, oddalając się coraz bardziej od mamy i taty, coraz bardziej ... i bardziej ...

 

1

Galveston - rok 1836

Tuż przy wschodnim wybrzeżu Teksasu: usadowiona w kapryśnych wodach Zatoki Meksykańskiej, wznosiła się wyspa Galveston. Listopad był tradycyjnie porą deszczową, a ten rok nie stanowił wyjątku. Kręte uliczki wiodące z doków ku łagodnie wznoszącemu się lądowi, na którym zbudowano miasto, przykrywało błoto sięgające kolan. Kilka rucWiwszych ulic wybrukowano, co ułatwiało wędrówkę po mieście, nie dotyczyło to jednak Santabel Boulevard, gdzie stał dom Annemarie Duval.

Niebo na południu ciemniało groźbą kolejnej burzy, gdy Sloan MacAllister szukał najdogodniejszej drogi z miejskiej stajni do drzwi frontowych Annemarie. Odczułby prawdziwą ulgę, gdyby mógł usiąść przy jej kominku i rozgrzać zmarznięte palce u stóp, a potem spróbować koniaku z jej prywatnych zapasów, nim udałby się na górę wysokimi, kręconymi schodami w towarzystwie Beaunell, by zakosztować przytulności jej łoża i ciepła spragnionych ramion. Minęły niemal dwa lata od chwili, gdy widział ją po raz ostatni, ale dowiedział się od kowala, pod którego opieką pozostawił swego konia, że Beaunell Gentry wciąż pracuje u Annemarie.

Przeskoczył kałuże zagradzające mu drogę do frontowych schodów dwupiętrowego domu i przystanął na chwilę, by strzepnąć ostatnie krople z płaszcza, przesunąć dłonią po gęstych, jasnych włosach, i włożyć kapelusz o szerokim rondzie.

Ledwie zdążył zapukać, gdy drzwi otworzyła ogromna Murzynka w ciem­nej sukni, białym czepku i takim samym fartuszku.

- Pan Sloan! - zawołała ciotka Jenny, pełna zdumienia. - Nigdy by nie pomyślała, że moje stare oczy zobaczą jeszcze kiedy pana. Wejdź pan, panna Annemarie chyba się przewróci, jak pana zobaczy.

Sloan znalazł się w pulchnych ramionach ciotki Jenny, kt6fa przyciskała go do obfitego łona.

- Zjawia się pan kiedy trzeba, panie Sloan. Panna Annemarie jest w salonie, a widok pana doda jej humoru!

Ciotka Jenny pomagała mu zdjąć płaszcz ciesząc się ze spotkania, co można było poznać po jej żywych, ciemnych oczach i szerokim uśmiechu, w którym ukazała białe zęby.

- Niech mnie diabli, jeśli nie jest pan balsamem dla umęczonych oczu.

Będzie chyba ze dwa lata, jak panna Annemarie wyrzuciła stąd pana. I jak dobrze rozumiem pytanie w pana oczach, to powiem, że panna Beaunell wciąż czeka i tęskni. Boże, ale się ucieszy, że znów wejdzie pan do jej łóżka! Zawsze mówiłam, że z pana mężczyzna jak się patrzy. Jak na białego, znaczy - oceniła.

- Wciąż jesteś taka sama, ciotko Jenny. Nadal uważasz, że nie jestem dla ciebie dość dobry. No dalej, ciotko - droczył się z nią, mrugając do niej lubieżnie - kiedy wreszcie zaprowadzisz mnie do swojego pokoju i pokażesz, co lubią kobiety?

Śmiech Jenny odbił się echem w holu, a jej podwójny podbródek zatrząsł się radośnie.

- Niech pana diabli wezmą! Jakbym wzięła to poważnie, tobyś pan wiał stąd jak pies, co mu ogon osmaliło.

- Ciotko Jenny! Co tu się dzieje ... Sloan!

Annemarie Duval zastygła na chwilę w drzwiach, ale Sloan zdążył dostrzec, że dwa lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, nie pozostawiły widocznych śladów. Jej biała, świeża cera kontrastowała z heba­nowym kolorem włosów, niezwykłe, błękitne oczy były tak samo duże i promieniowały młodością, chociaż ta już przeminęła. Należała do kobiet, które zawsze są piękne, i Sloan żałował, nie po raz pierwszy, że ich związek, na prośbę Annemarie, pozostał platoniczny, choć on wolałby więź głębszą, bardziej intymną. .

- Sloan, jak wspaniale znów cię widzieć. Nie wierzę własnym oczom. Ale - Annemarie uśmiechnęła się - powinnam się była domy.ślić, że to ty. Tylko ciebie ciotka Jenny tak wita. Wejdź i usiądź. Mamy tyle do omówienia. A może - mrugnęła szelmowsko - wolisz teraz odwiedzić Beaunell, a porozmawiać później?

- Tylko wówczas, jeśli owo później oznacza ciebie zamiast Beaunell.

Nie - odparł nie czekając na odpowiedź swej pięknej gospodyni - chcę się napić i porozmawiać. Opowiesz mi o wszystkim, co działo się podczas mojej nieobecności. Tylko ty umiesz podawać suche fakty. - Usadowił się w głębokim, szkarłatnym fotelu i zaczął szukać w kieszonce na piersi cygara. - Mogę zapalić? - spytał.

- Tak, jeśli to dobry gatunek. Wino, whisky?

- Whisky będzie w sam raz. Napij się ze mną, Annemarie, nie lubię pić sam.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gbp.keep.pl