Feliks W.Kres Księga Całości 6 - ...

image Indeks       image Finanse,       image Finanse(1),       image Filozofos,       image Fesenjan,       image Fenix,       

Odnośniki

Feliks W.Kres Księga Całości 6 - Tarcza Szerni 2 (m76), ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Feliks W. Kres

 

Tarcza Szerni

 

część 2

 

Księga Całości tom 6

CZĘŚĆ PIERWSZA

Królowa i niewolnica

1.

 

Talanta na Wyspach Barierowych była miastem, z którym wiązały Kitara bardzo szczególne wspomnienia. Przybył tu jako człowiek prawomyślny i praworządny. Młody, zaledwie dziewiętnastoletni, podsetnik straży morskiej, przysłany został z Armektu do służby w eskadrze Floty Rezerwowej Garry i Wysp. Przesłużył aż cztery dni. Nawykły do imperialnych, a więc armektańskich porządków w wojsku, niebacznie stanął w obronie maltretowanych marynarzy – i zanim się obejrzał, był buntownikiem i zbrodniarzem odpowiedzialnym za wyrżnięcie wszystkich oficerów żaglowca i ośmiu czy dziewięciu morskich piechurów, bo tylu siedziało na cumującym w porcie okręcie. To nie było wojsko, jakie znał z Armektu. Dalsze przygody młodzieńca, wiodącego za sobą dwudziestu niemających nic do stracenia, zbuntowanych majtków; brawurowa ucieczka z wyspy; zdobycie słynnej „Kołysanki”; udział w morskiej wojnie rozpętanej przez pirackiego króla, kapitana K.D.Rapisa (także, dziwnym trafem, przed laty będącego żołnierzem straży morskiej) – niezliczone zdarzenia, które uczyniły Kitara znanym, a nawet sławnym, nastąpiły później. Wszystko jednak zaczęło się w Talancie.

Kitar nie był sentymentalny. Stary majtek, jeden z trzech, którzy przetrwali u jego boku od samego początku, przypomniał mu dawne dzieje. Kapitan uniósł głowę, rozejrzał się dokoła jakby właśnie doń dotarło, że kroczy ulicami Talanty, po czym odpowiedział:

„A! No tak”.

Minął tydzień. „Kołysanka” spokojnie cumowała w porcie, bo jako żaglowiec piracki była nietykalna – miała przecież w nadchodzącej wojnie zasilić flotę kaperską na usługach Wiecznego Cesarstwa... Kapitan codziennie rano wychodził na pokład, ale ani razu nie przyszło mu do głowy zadumać się nad przeszłością. „Gdzie myśmy wtedy stali?... Tutaj... a może tutaj? Jak potoczyłoby się moje życie, gdybym wówczas trzymał gębę zamkniętą?...”. Żadne takie myśli go nie zaprzątały.

Miał w Talancie robotę. Robotę, trzeba dodać, bardzo dobrze płatną.

Ridareta, gdy wspomniał o pieniądzach, zdumiała się.

„Ale... mam ci płacić?” – zapytała niepewnie.

„A nie?” – odpowiedział pytaniem. „Moi chłopcy będą wystawiali skórę na szwank. Co ich obchodzi, że dla ciebie? To nie oni chcą się z tobą żenić, tylko ja. I ja od ciebie, Piękna Ridi, nie wezmę nawet miedziaka. Opłać tylko moją załogę”.

Opłaciła.

Kitar rzeczywiście, bardzo honorowo, nie zamierzał wziąć nawet miedziaka, ale koniec końców wziął równo połowę zapłaty – nikt nie musiał wiedzieć, że wziął. Poza tym jednak, jak najszczerzej, chciał dać narzeczonej prezent zaręczynowy i umyślił sobie, że ucięte głowy dwóch Przyjętych na pewno jej przypadną do gustu. Zresztą nie ukrywała, że tak.

Opisała mu dom, którego powinien szukać. Taki opis mógł nie wystarczyć, ale Kitar miał na pokładzie kilku chłopców zdjętych z wraku „Kaszalota” Brorroka; dwaj spośród nich towarzyszyli dawnemu dowódcy, gdy – swego czasu – prowadził pertraktacje z Przyjętymi. Wystarczyło obejrzeć wskazany przez nich dom i porównać go z opisem Ridarety, by mieć pewność, że Przyjęci się nie przeprowadzili.

Dom wybornie pasował do opisu.

Siódmego dnia pobytu w Talancie, cierpliwy i ostrożny Kitar, planujący swe działania z iście wojskową akuratnością, wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. Dom należał do zubożałego kamienicznika, mieszkającego z żoną. Nie trzymano służby. Właściciele domu odwiedzani byli – dość rzadko – przez dwóch dorosłych synów, synowe i rozwrzeszczane wnuki. Całe pierwsze piętro zajmowali dwaj cudzoziemscy uczeni, mający na swoje usługi dwóch pachołków, z których jeden zawsze był w porcie (Kitar wiedział, przybycia jakiego żaglowca oczekują Przyjęci) i kilku pomocników – jak się zdawało, najemnych rachmistrzów; pomocnicy nie mieszkali w domu, choć przesiadywali w nim niekiedy aż do późnej nocy. Posiłki dla uczonych sprowadzano z pobliskiej gospody; bardzo rzadko wybierali się tam sami. Prawie nie wychodzili z domu.

Kitarowi najpierw przyszło na myśl, że można by Przyjętych otruć.

Nie był to jednak sposób pewny. Nieryzykowny – i to stanowiło bodaj jedyną jego zaletę. Istniały jednak rozmaite odtrutki, a mędrcy Szerni – jak mówiono – mieli dużą wiedzę medyczną. Może tylko tak powiadano – a może naprawdę mieli. Mogli (kto ich tam wie?...) wygrzebać coś z tych swoich Pasm. Poza tym Kitar nie znał się na truciznach i nie miał pod komendą nikogo, kto znałby się lepiej niż on. Wyszło na to, że topór wbity w czerep, miecz w brzuch, a żeglarski nóż w gardło, załatwią sprawę i szybciej, i pewniej.

Po tygodniu obserwacji, wywiadów i podchodów, kapitan „Kołysanki” wybrał z grona podkomendnych ośmiu chłopa, mających nie tyle twarde muskuły, co otwarte łby; tylko dwóch dało się nazwać tęgimi rębajłami. Ale nie ruszał przeciw wojownikom i jeśli przewidywał kłopoty, to nie z powodu zaciętego zbrojnego oporu. Raczej należało się liczyć z jakąś niespodzianką, z nie wiadomo czym, a w takiej opresji rozum przydawał się bardziej niż mięśnie.

Zbliżała się północ, gdy siedzieli w przyportowej knajpie, dość powściągliwie sącząc paskudne miejscowe piwo i leniwie pogadując. Czekająca ich robota była inna niż zwykle. Nieżeglarska. Abordaż; pukanina z dział; ucieczka przed wrogą eskadrą, nocna zmiana kursu... Sztorm na morzu; wejście na mieliznę... Chleb powszedni, wiadomo. Ciche zarzynanie śpiących w domu ludzi, a do tego Przyjętych – no, to było wyzwanie innej miary. Łatwiejsze, trudniejsze... W każdym razie nowe.

Kitar z grubsza znał rozkład domu. Dwa dni wcześniej przyodział się bardzo porządnie, swój armektański akcent wyciągnął na wierzch tak mocno, jak tylko mógł, po czym poszedł pytać o możliwość najęcia izby na tydzień albo kilka tygodni. Nie wzbudził żadnych podejrzeń, bo też – obyty, przystojny, o szczerym spojrzeniu i takim samym uśmiechu – w ogóle nie wyglądał na zbója. Gospodarz uprzejmie odmówił, wyjaśniając, że oprócz kilku starych lokatorów ma nowych najemców, którzy wprawdzie zajmują tylko jedno piętro, ale zapłacili za wszystkie puste pomieszczenia, tłumacząc, że do pracy jest im potrzebny spokój. Zaproponował miejsce w drugim domu, należącym do syna, położonym w innej części miasta i ucieszył się, gdy oferta została przyjęta. Kitar najął dwie izby w małej kamieniczce na przedmieściu, dał zaliczkę i poszedł, z lekkim a porozumiewawczym uśmiechem zapowiadając, że wprowadzi się najpewniej za dwa dni, gdy tylko będzie gotowa jego towarzyszka... W domu zajmowanym przez Przyjętych zdążył jednak obejrzeć wiodące na piętro schody, zasuwę przy drzwiach, okiennice i pokoje, w których mieszkał kamienicznik z żoną.

Teraz siedział przy stole w tawernie i uczył się palić fajkę, pożyczoną od marynarza. Może Brorrok wiedział, co mówi, namawiając go, by palił dla zdrowia (musiał wiedzieć, bo inaczej nijak by nie dożył stu sześciu czy siedmiu lat), ale Kitarowi palenie w ogóle nie szło. Na jego żądanie marynarz kupił od oberżysty trochę dobrego (w każdym razie znośnego) tytoniu, bo najtańszy śmierdział nieumytą dziwką, szczurem i mokrą szmatą, ale wydatek zdał się na nic. Kapitan „Kołysanki” miał wrażenie, jakby ktoś go wędził od środka.

– Umrę młodo – zdecydował na koniec, po raz trzeci zaniósłszy się kaszlem. – Sto lat w męczarniach? Ja dziękuję. Powiedz jeszcze, że mam jeść jarzyny, pić tylko mleko... ekhe! khe!... Zabierz to ode mnie.

Marynarze radowali się zabawnymi niepowodzeniami kapitana. Majtek, do którego należała fajka, popisywał się, pykając ją z lubością i znawstwem; swoją drogą tytoń był naprawdę całkiem dobry, o niebo lepszy od wiórów, które popalał zwykle.

– Skąd się wziął zwyczaj palenia tego świństwa?

– No jak, skąd?... Nie wiesz, kapitan? – Marynarz obraził się szczerze. – No przecież, że z Garry! Ojczulo dawał mi fajkę, jeszcze zanim od ziemi odrosłem! No i... o! – Puknął się pięścią w pierś i naprężył solidny muskuł. – Dlatego u nas chłopy takie mocne, a w tym twoim Armekcie, kapitan...

– No, uważaj – powiedział Kitar i marynarz od razu się zamknął, bo na moment zapomniał, że Armekt przy kapitanie można tylko chwalić. – Chcesz zobaczyć, jakie chłopy są w Armekcie? To zaraz się spróbujemy.

Kitar był wysoki, dobrze zbudowany, i naprawdę potrafił przyłożyć. Jednak, skądinąd, słuszność miał raczej jego podkomendny. W Armekcie, podobnie jak wszędzie – w Dartanie, w Grombelardzie, czy na Wyspach – ludzie rodzili się różni. Zazwyczaj jednak jasnowłosi Grombelardczycy, choć średniego wzrostu, byli krępi, barczyści, ich kobiety zaś dupiate, niezbyt urodziwe, za to silne, płodne i zdrowe. Dartańczycy i Dartanki słynęli z urody, Garyjczycy zaś z krzepy – nieco zbyt masywni, tak jak Grombelardczycy, zwykle jednak byli od nich wyżsi. Na tym tle synowie i córy armektańskich Równin wypadali dość mizernie: przeważnie niewysocy, o raczej drobnej budowie, wydawali się jeszcze mniejsi za sprawą lekko smagłej cery i czarnych włosów. W krainach Szereru podśmiewano się z wąsatych Armektanek; rzeczywiście, dość łatwo tam było spotkać smolistowłosą brunetkę o górnej wardze ocienionej delikatnym lecz wyraźnym puszkiem; opowiadano też rubaszne żarty o ich owłosionych przedramionach i nogach (by nie wspomnieć o całej reszcie, dla żeglarskiej braci najważniejszej) – co nie zawsze mijało się z prawdą, a zwracało uwagę tym bardziej, że w odróżnieniu od Dartanek, Armektanki nie miały w zwyczaju używać wosku do depilacji; była to moda, która nigdy się w Armekcie nie przyjęła. Krótko mówiąc, zdobywcy Szereru słynęli raczej ze zdrowia i długowieczności niż urody i krzepy. Ale, oczywiście, od wszystkich tych reguł istniały niezliczone wyjątki – i postawny, muskularny, po męsku bardzo urodziwy Kitar, ciemny blondyn o piwnych oczach, Armektańczyk z dziada pradziada, był tego najlepszym przykładem.

– Pora iść – powiedział, dopijając piwo.

Marynarze dopili swoje.

Wyszli przed tawernę. Przy nożu był tutaj prawie każdy, ale cięższy oręż zwracał uwagę; topory i miecze trzymali więc pod kapotami.

Talanta była miastem małym. O jej znaczeniu decydował port, wokół którego, zwykłą koleją rzeczy, rozłożyły się liczne składy, siedziby przedstawicielstw handlowych, targowiska, tawerny i burdele dla ogromnych rzesz marynarzy. Ponadto, obok portu wojennego, wyrosły – od jakiegoś czasu niezbyt zatłoczone – kwatery dla oficerów i żołnierzy straży morskiej, których, wraz z rzemieślnikami i urzędnikami służącymi przy wojsku, w czasach największej potęgi cesarstwa, było bodaj więcej niż wszystkich niezwiązanych z wojskiem mieszkańców Talanty. Gdyby więc stolicy Wysp Barierowych odebrano nagle koturny – handel morski i port wojenny – które ją wydźwignęły, skarlałaby w jednej chwili do rozmiarów miasta liczącego tysiąc mieszkańców. I dobrze, jeżeli aż tylu.

Kitar i jego żeglarze odbyli dość długi nocny spacer, przemierzając zaułki dzielnicy portowej, nim zapuścili się w ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gbp.keep.pl