Fiedler Arkady - 03 Biały Jaguar

image Indeks       image Finanse,       image Finanse(1),       image Filozofos,       image Fesenjan,       image Fenix,       

Odnośniki

Fiedler Arkady - 03 Biały Jaguar, ks, Fiedler Arkady

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
„ Biały Jaguar” - Fiedler Arkady
Kilka słów wstępnych
W Gujanie Brytyjskiej byłem dwa razy, za pierwszym razem w czasie drugiej wojny światowej, w
1942 roku, i wtedy dzięki wojennym perypetiom zahaczyłem nie tylko o Georgetown, ale wpadłem
także na Trynidad i do wenezuelskiej Cumany. Tu los zetknął mnie w jakimś klasztorze z pożółkłymi
kronikami z osiemnastego wieku i doszła mnie wieść o niejakim Johnie Boberze Polonusie, który
według wzmianek sprzed dwóch wieków wyrył w drzewie łodzi swe nazwisko w roku 1726 na wyspie
Cocha, leżącej na północ od Cumany.
Idąc po zawiłej nitce do zamglonego kłębka, zdobyłem kruche wiadomości o owym
półlegendarnym Janie Boberze i stąd kilka lat później powstały moje dwie książki: „Wyspa
Robinsona" (1954) i „Orinoko" (1957).
Bujne dzieje Gujany i owego tajemniczego Jana Bobera nie dawały mi spokoju i w latach 1963/4
zapędziłem się ponownie do Gujany Brytyjskiej, by powłóczyć się wśród kilku szczepów indiańskich
w interiorze. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z ujmującymi Arawakami (moja książka: „Spotkałem
szczęśliwych Indian"), a gdy przebywałem u nich nad rzeką Pomerun, zaszedł niezwykły i doniosły
wypadek. Mianowicie radio w Georgetown podało wywiad ze mną, nagrany na taśmę magnetofonową
przed kilkunastu dniami, w którym to wywiadzie mówiłem serdecznie o moim postanowieniu
napisania historycznej powieści z pierwszej połowy XVIII wieku, traktującej o ówczesnych wydarze-
niach wśród Arawaków i dzielnej tychże walce o byt.
Gdy ów wywiad nadawano, byłem właśnie w Cabacaburi, ludnej wsi Arawaków nad rzeką
Pomerun, a arawaski naczelnik owej wsi, „kapitan" William, słysząc mój wywiad (miał dostęp do
aparatu radiowego u pastora), wielce moją sprawą się zaciekawił, po prostu zapłonął. Chwalebnym
ferworem zaraził także kilku najstarszych mieszkańców Cabacaburi, którzy niemal na wyścigi
zaczynali sobie przypominać to i owo, co kiedyś zasłyszeli od swych dziadków i pradziadków.
Arawakowie oczywiście nigdy nie mieli pisanych kronik, natomiast żywą zachowali tradycję w
pamięci, a podania oraz klechdy wędrujące z ust do ust, nie zawsze zmyślone, a często bliskie prawdy
lub półprawdy, sięgały wielu, wielu pokoleń wstecz.
- A o takim bohaterskim Białym Jaguarze czyście coś słyszeli? zapytałem się ich z uśmiechem.
Pytaniem byli zaskoczeni, coś tam pod nosem niewyraźnego mruknęli. Ale zaczęli się namyślać i
domyślać i już po dwóch, trzech dniach mogli mi coś powiedzieć. Zrazu niewiele, potem trochę
więcej, później jeszcze więcej.
Urocze Cabacaburi! Ileż mi tam naopowiadano rzeczy!
Więc opowieść o Białym Jaguarze - podobnie jak w „Wyspie Robinsona" i w „Orinoku" - ująłem
tak, jak gdyby sam Biały Jaguar swe niezwykłe przejścia nam ujawniał.
ARKADY FIEDLER
1. Po klęsce wroga
Szedł w gujańskiej puszczy rok 1728.
Lubo nasze zwycięstwo na wyspie Kaiiwie było całkowite, a klęska napastniczych Akawojów
druzgocąca, to przecie straszny wróg nielicho utoczył krwi nam także. Naszych zginęło kilkunastu
Arawaków, a przeszło dwudziestu padło Warraułów, naszych sojuszników, którym przypłynęliśmy z
pomocą.
Jak Gujana Gujaną nie było od pokoleń tak zażartego zabijania się i takiego pogromu. Całą
zbójecką wyprawę wroga, blisko stu wojowników Akawojów, wybiliśmy w pień, do nogi, krom ośmiu
pojmanych żywcem. A przecież owi Akawoje należeli dotychczas do niezwyciężonych i byli
postrachem wszystkich inszych szczepów Indian gujańskich. Wódz ocalonych Warraułów, Oronapi,
nie wiedział, jak się wywdzięczyć, chciał nam dawać zdrowe dziewki na żony i służebnice, alem za
jego dar grzecznie podziękował.
 Natomiast chciwie zagarnęliśmy wszelką od wroga zdobycz, a było tam siedem wielkich łodzi itaub
i cztery mniejsze jaboty, dalej: siła oręża, włóczni, oszczepów, łuków i strzał, maczug, tudzież
holenderskich toporów, a czemu byłem szczególnie rad, dwanaście strzelb. Aliści zaraz ostygłem, bo
rusznice były ohydnie zaniedbane, rdzą zapuszczone: Akawoje dostali je od Holendrów znad rzeki
Esseąuibo.
W drodze powrotnej do naszej sadyby Kumaka mieliśmy, nie gnając, a z przypływu morza robiąc
użytek, trzy dni wiosłowania rzeką Orinoko. Było nas teraz mniej, niespełna stu dwudziestu
Arawaków i kilka niewiast, a łodzi mieliśmy więcej, toteż na czółno przypadało mniej wioślarzy.
Przyjaciele chcieli mi zaoszczędzić wiosłowania, jako żem ich wódz, aleć ja, żartobliwie zaperzony,
szpetnie ich spiorunowałem i pozostałem przy wiośle jak oni.
Ochoczej waśni przysłuchiwała się rozbawiona Lasana, moja indiańska żona, wiosłująca wedle
mnie.
 Biały Jaguarze, czy ty nie chcesz być nazbyt dzielny? - zaśmiała się ze mnie.
 Nie, Czarowna Palmo! - odparłem kłótliwie. - Chcę, być równy wam wszystkim, moim druhom. I
tobie równy!
 Nie jesteś nam równy!
 O, carramba, jak mówią Hiszpanusy! To mi niespodzianka!
 Jesteś wyższy...
 Głupstwo!
 Jesteś wyższy od nas prawie o całą głowę...
Wszyscy na naszej itaubie buchnęli śmiechem, ja też. Bo to prawda, byłem wyższy wzrostem.
Duch odniesionej wiktorii wciąż w nas żywo siedział i panował na naszych łodziach. Jużem
dostatecznie poznał mych Arawaków, by wiedzieć, jak wśród Indian zawsze blisko życia czyhała
śmierć i jak im się widziała rzeczą powszednią. Utrata dwudziestu bez mała współbraci była w ich
oczach rzeczą nieodzowną, przeto zwykłą, przeto już teraz nie umniejszającą naszej radości ze
zwycięstwa. A przy tym spostrzegłem z zadziwieniem, żem i ja nie lepszy od nich i już jakoby pół
Indianin z usposobienia. Straciłem z mego hufca dwóch bitnych wojenników-przyjaciół, co mi
szczególną żałość sprawiło, a jednak teraz na itaubie, płynąc potężną rzeką, brzegiem niezgłębionej
puszczy, jużem podzielał szumne nastroje towarzyszy.
A byli to moi najbliżsi: hoża Lasana pracowała wiosłem tuż wedle mnie, pod bokiem; przed nami,
tyłem do nas, wiosłowali wspólnym rytmem wierny i szlachetny Arnak, mądry doradca i chyba
najbliższy mi sercem junak dwudziestoletni; tudzież nieco młodszy od niego Wagura, trzpiot i
mądrala, a chwat nieustraszony i już doświadczony w dziele wojennym; tudzież Pedro Martinez,
Hiszpan wzięty na llanosach Wenezueli do niewoli, a potem nieodstępny przyjaciel nas wszystkich.
Przy tym Pedro był pilnym moim nauczycielem mowy hiszpańskiej, tak jak Arnak i Wagura byli mi,
lubo mimowolnymi, nauczycielami arawaskiego; tudzież na łodzi dzierżył wiosło kulawy Arasybo,
kuty na cztery nogi czarownik szczepu Arawaków, zezowaty i brzydki jak ostatnie niebożę z gęby, a z
mózgu najprzemyślniejszy znawca jaźni indiańskiej i wszelakich tajemnic puszczy; poza tym żarliwy
mój zwolennik i sprzymierzeniec, bom kiedyś na wenezuelskich llanosach nie pozwolił go porzucić;
tudzież był na naszej itaubie jeszcze Murzyn Miguel, olbrzym, siłacz i niechybny oszczepnik, duszą i
ciałem oddany mi z tego samego źródła co czarownik Arasybo, a człek ze wszech miar dobroduszny.
Na sąsiedniej itaubie płynął inny towarzysz, szczery przyjaciel ze szczepu Warraułów, waleczny
Manduka na czele swych dziesięciu rodaków. Ich wódz Oronapi oddał nam całą ową grupę ludzi do
rozporządzenia, ażebyśmy tych chwatów przekształcili w doskonałych, bitnych wojenników.
Warraułowie, szczep na błotach u ujścia Orinoka do morza żyjący, wojownikami ani zuchami nie byli,
rybożery bić się nie umieli. Toteż wojaki, że pożal się Boże, dawno by wyginęli od drapieżniejszych
szczepów, gdyby nie ochronne moczary. Ale Manduka był inszy, i tacyż byli jego towarzysze, których
miał przy sobie.
Na czele naszych czółen i na ich zadzie pruły wodę itauby reszty wojowników. Płynęły tam
drużyny Arnaka i Wagury, a także wojownicy z rodów wodza Jokiego i wodza Konaury. Onże
Konauro, mąż w sile wieku, a osobliwie godny i poczciwy (jak mi się zdawało), poniósł z nas
wszystkich najdotkliwsze straty w boju z Akawojami i jego grupa żałośnie zeszczuplała, on sam zaś,
przejęty zgryzotą, nie mógł wciąż wyzwolić się z ponurego oszołomienia.
Wszyscy oni byli moimi przyjaciółmi, wzajemnie znaliśmy swe radości i troski, ufaliśmy sobie
nawzajem i cieszyli się sobą. Aleć tuż wedle nas na całym brzegu rzeki jeżyła się okrutnymi milami
 jedna ciągła puszcza. Nieustanna, groźna tajemnica. Tam na wschodzie bowiem, gdzieś w gąszczu nad
rzeką Cuyuni, oddalonym o dwadzieścia dni chybką łodzią od nas, szczep Akawojów będzie
opłakiwał śmierć swych wojowników, gdy dowie się o ich pogromie.
Czy wezwie demona zemsty, kanaimę, by nas ukarał? Czy, przeciwnie, przerażony skuli się? Od
sędziwych drzew puszczy wyrastały srogie konary nad wodą i sięgały ponad nasze itauby, jakby
chciały nas porwać swymi pazurami. Albo ochrony udzielić.
2. Ważkie postanowienie
Około południa przypływ od morza zawahał się i osłabł, wkrótce ustał do cna, rzeka stanęła, a po
godzinie zaczęła płynąć w przeciwnym niżeli dotychczas kierunku, ku morzu.Śpieszno nam nie było.
Tedy gdy znaleźliśmy nieco wyższy brzeg, nie bagnisty, wylądowaliśmy tam wszyscy, ilu nas było,
ażeby rozłożyć się przejściowym obozowiskiem; za kilka godzin zaś, około północy, ruszyć dalej.
Wonczas od nowa prąd będzie nam pomyślny: obróci się od morza w górę rzeki i poniesie w głąb
kraju. Manduka i jego Warraułowie, znający tu każdy skręt i każdą zatokę tudzież odnogę, mieli nam
w nocy wskazywać drogę.
Jakże w tym obozie przydały nam się zdobyte na Akawojach holenderskie siekiery! Były poręczne,
snadno wchodziły w garść i kilkunastu nas migiem ochędożyło kawał lasu z krzewów i podszycia. A
tymczasem kobiety, wznieciwszy ogniska, przygotowywały strawę: Oronapi, wódz Warraułów, przy
odjezdnym hojnie nas zaopatrzył w żywność; smakowały nam osobliwie owoce i suszone ryby.
Kiedym wśród krzaków spotkał na uboczu Arnaka, zapytałem go szeptem:
 Arnaku! Czy pomyślałeś o zabezpieczeniu obozu? Młodzian aż żachnął się
serdecznie:
 Ależ tak, Janie!
 Czy wystawiłeś czaty?
 Tak, tak! Jedną nad rzeką, drugą w puszczy!
Najchętniej uściskałbym go: nauka nie szła w las. A on był rzeczywiście moją prawą ręką i
zaufanym przyjacielem.
Gdy wszyscyśmy się najedli i napoili, był jeszcze pełny, jasny dzień. Wtedy najbliższym z mego
rodu oświadczyłem, że chciałbym niezwłocznie zwołać wojowników na wspólną naradę i powiedzieć
kilka ważkich słów do nich, a szczególnie do wodzów i wojenników starszych, naj doświadczeńszych.
 Jaka szkoda, że nie masz tu swej skóry jaguara! - wyskoczył z pewnym żalem bystry jak zwykle
Wagura.
 Prawda! - przyznał Arnak. - Szkoda!
 Nie ma szkody! - wtrąciła się Lasana. - Mamy skórę pumy, ubitej przed tygodniem. A ta
wystarczy!...
 Więc serdeczna czeladź jednomyślnie orzekła, że skóra pumy to dostateczna tu oznaka wodza, i
jak tylko ludzie zaczęli się schodzić i siadać na ziemi dokoła, przerzuciłem przez ramię pumę,
dodającą mi ponoć uroczystej powagi.
-Chcę z wami pogadać o tym, co niedawno było, i o tym, co wkrótce
będzie! - przemówiłem po arawasku, bom językiem władał już niezgorzej. - A że to sprawy doniosłe,
dotyczące całego naszego szczepu, wszystkich was proszę na wspólną rozmowę i żądam od was
rozważnej rady...
Z zaciekawieniem łowili Indianie me słowa i spoglądali na mnie nader życzliwie, aleć nie wszyscy:
grupa Konaury, siedząca najdalej, na szarym końcu ciżby ludzkiej, patrzała na mnie spode łba,
niechętnie.
- Nie ulega wątpliwości - mówiłem dalej - że ostatnie wydarzenia na wyspie Kaiiwie były tak
rzetelnym zwycięstwem, że muszą napawać dumą cały nasz szczep Arawaków; więcej, wiem, że
jeszcze wasi prawnukowie po stu latach was wszystkich tu obecnych wojowników z należną czcią
 będą wspominali. Z chlubą będą sławili wasz czyn...
Lubo z nikim wprzódy nie umawiałem się co do przedmiotu naszego spotkania, to przecie Arnak,
który był jednako rozumny, jak i bojowy, uznał za wskazane, by mi w tej chwili przerwać, dając do
zrozumienia, że chciałby też coś powiedzieć.
Nieco zdumiony, kiwnąłem głową.
- Znam niezgorzej - oznajmił Arnak - dzieje wszystkich szczepów w Gujanie, bo nie tylko
Arawaków i Warraułów, ale tak samo dzieje Akawojów, Karibów, Arekunów, Patemonów, Makuszi i
z całej duszy potwierdzić mogę, że wszystko, co przed chwilą powiedział Biały Jaguar, jest
najprawdziwszą, świętą prawdą: nigdy w Gujanie, między
Orinokiem a Amazonką, nie było tak diabelnej klęski, jaką zadaliśmy
przed kilku dniami napastnikom..
- To prawda, to szczera prawda! - krzyknął ktoś za moimi plecami.
Znowum się zadziwił: krzyknął Pedro, ów młody Hiszpan, wzięty
przez nas na wenezuelskich llanosach do niewoli. On nas tak polubił, a my jego, że nie chciał wracać
do swych pobratymców. Przystał do Arawaków i do mnie. A że zaprzyjaźnił się z rówieśnikiem
Wagurą, umiał już niezgorzej mówić po arawasku.
- To prawda! - jeszcze raz zawołał Pedro. - Historii uczono mnie w szkole w mieście Cumana. W
Ameryce Południowej śmiesznie małe ilości wojaków czy żołnierzy często rozstrzygały los
niepomiernie dużych państw. Stu osiemdziesięciu pięciu Hiszpanów skruszyło olbrzymie państwo
Inków. Tu w boju na wyspie Kaiiwie walczyło razem ćwierć tysiąca wojowników, a napastników było
około stu, i wszystkich do ostatniego Akawoja wytłuczono. Kto wie, czy to zwycięstwo Arawaków
nie przesądziło na dziesiątki lat o tym, kto będzie władał całym ujściem Orinoka...
 A zabici na Kaiiwie! Nasi zabici bracia?! Kto ich nam zwróci?! Kto? Przekleństwo! - przerwał
nagle słowa Pedra ostrym głosem ktoś z drużyny Konaury, siedzącej z daleka od nas.
 I to niepotrzebnie zabici! Niepotrzebnie!! -ryknął z tej samej grupy Konauro, którego poznałem
po głosie.
Byliśmy wszyscy na brzegu puszczy. Między nami stały liczne pnie leśnych olbrzymów, że nie
sposób było widzieć rozdrażnionego Konaury. Zresztą owe pnie i panujący półmrok stwarzały
niesamowity nastrój, może nawet urok, przypominający mi tragedie greckie, które czytywałem za
młodu w domu rodzinnym w Wirginii.
Słowa Konaura i jego człowieka wywołały pomruk niezadowolenia, nawet niecierpliwe okrzyki, bo
wszakże tego dnia ogólna panowała radość w naszej wyprawie, i to uzasadniona radość, jako że
unieszkodliwiliśmy tak groźnego wroga. Już zabierałem się do odpowiedzi Konau-rze, gdy wtem
uprzedził mnie Joki. Był to dowódca drużyny młodszy niż Konauro, a starszy ode mnie, wojownik
pełen ognia i brawury.
 Konauro! - wybuchnął Joki potężnym głosem. - Czyś ty oślepł? Czy rozum ci odjęło? Czy nie
byłeś w naszej siedzibie nad zatoką Potaro i czy nie widziałeś, że Akawoje przygotowywali wtedy
napaść na nas?...
 Ale nie napadli! - odkrzyknął ktoś z grona Konaury. - Poszli na Kaiiwę, na Warraułów!
 Nie napadli - huczał Joki - bo byliśmy tęgo przygotowani do walki i o tym, jak wiesz, przekonali
się Akawoje. O tym, że mieliśmy strzelby i inszą broń, i że mieliśmy i mamy bitnego, przewidującego
wodza...
 A czy ten przewidujący wódz - zajazgotał któryś z popleczników Konaury - już przewidział, że
Akawoje, po zrąbaniu Warraułów i nabraniu siła niewolników, wróciliby zadowoleni do swej rzeki
Cujuni i daliby nam spokój?
 Hola, wolnego, moi bohaterzy! - parsknąłem gniewnie. - Warraułowie są naszymi sojusznikami i
nieść im pomoc było naszym trudnym, acz koniecznym obowiązkiem...
 Głupstwo!!...
Wśród Arawaków zawrzało z oburzenia jak w złym roju os. Arnak starał się dojść do głosu;
ostatecznie dorwał się:
 Konauro, głowo rodu zuchwałych Kajmanów, mylisz się! - fuknął Arnak. - Tyle się nasłyszałem
o Akawojach różnych rzeczy z najróżniejszych stron, że wiem, jacy oni dumni i zarozumiali.
Ukłuliśmy ich butę, bo zmusiliśmy ich do zaniechania napaści. Akawoje po zawojowaniu Kaiiwy,
upojeni łatwym zwycięstwem, z całą pewnością rzuciliby się na naszą sadybę Kumakę i na pobliską
Serimę. Więc mylisz się, wodzu Konauro!
  A jednak - odparł Konauro gdzieś spod odległego drzewa jakimś zmienionym głosem - jednak
obstaję przy swoim i wiem, że straciłem tylu bliskich ludzi z mego rodu na próżno! Przekleństwo na
tych, co temu winni!...
Na to nasz czarownik Arasybo, siedzący tu wedle mnie ze wzrokiem dotychczas spuszczonym,
gwałtownie podniósł głowę i silił się zobaczyć z daleka Konaurę. Widocznie uważał, że przeklinanie i
temu podobne magie to wyłącznie jego, czarownika, dziedzina.
 Konauro chory! - rzekł Arasybo w moją stronę. - On niepoczytalny szaleniec!
 Zgadzam się! - mruknąłem z ubolewającym uśmiechem. - Markotno mi!
Nie wszyscy wiedzieli, jak doszło do morderczej walki ludzi Konaury z Akawojami, i wołali, żeby
im wyjaśnić. Powstał Murzyn Miguel, sprawny w języku arawaskim, a oszczepnik niedościgniony, i
zaczął tłumaczyć:
-Akawoje ądowali na Kaiiwie, jak wiecie, w dwóch miejscach, od strony Orinoka i od strony
odnogi Guapo, i w tych dwóch miejscach zostawili swe itauby przy niewielkiej straży. Zadaniem
drużyny Jokiego i Konaury było szybkie zawładnięcie tymi łodziami, które lądowały od strony
Orinoka, ale niestety akawojskie straże wcześnie odkryły zbliżające się itauby i stawiły czoła. Trwało
to chwilę, zanim nasi zaczęli zduszać ten opór i wylądowali, gdy wtem całkiem nieoczekiwa nie
zjawiło się od skupiska chat na wschodzie, z głębi wyspy, kilkuna stu nowych Akawojów, którzy do
łódek przypędzali grupę około trzydziestu złapanych Warraułów. Należałem, jak wiecie, do drużyny
Białego Jaguara i spieszyliśmy wówczas w kierunku wsi. Ale kiedyśmy
ujrzeli owych kilkunastu Akawojów, rzuciliśmy się wszyscy w drużynie
piorunem co sił w nogach w stronę, gdzie Akawoje pędzili swych jeńców. Nie było daleko, chyba
dwieście kroków, i wszystkich tam Akawojów, wziętych w tym miejscu w kleszcze, chybkośmy
wytłukli. Ale jednak zanim doskoczyliśmy, zanim ruszyły cyngle, a nasze włócznie i strzały świsnęły,
maczugi uderzyły, Akawoje, srogie zabijaki, w tym krótkim czasie dali naszym, a osobliwie
wojownikom Konaury, twardo w skórę...
 A szybciej nie mogliście przylecieć z pomocą? - warknął ktoś z drużyny Konaury.
 Nie mogliśmy! Jeno cośmy Akawojów ujrzeli, jużeśmy w te pędy co tchu na nich! Szybciej nikt
by nie potrafił...
Na to z upartą zaciekłością Konauro wrzasnął:
- A jednak ludzie moi daremnie zginęli! Przekleństwo na tych, co nas
do tego namówili, przekleństwo na tego, który najwięcej winien!...
I jak gdyby tego dosyć nie było, zaczął się miotać w obłędnym gniewie i wzburzony wykrztuszać
koszmarne jakoweś groźby, niby pod moim adresem.
 Ależ go chwyta kanaima! - szepnął zaniepokojony Wagura. - Trzeba go uśmierzyć!
 Trzeba! - sarknął Arasybo, a był upiorny i bezlitościwy w ślepiach. Czarownik powstał z ziemi i
powoli zaczął przedzierać się przez tłok ludzi ku Konaurze.
 Idź za nim! - szepnąłem do Arnaka. - Żeby go nie skrzywdził! Konauro musi żyć!...
Po pewnej chwili Arnak wrócił oświadczając, że wszystko w porządku.
 Co to znaczy: w porządku? - spytałem.
 Arasybo magicznym tytoniem dmuchnął kilka razy w twarz Konaury i ten padł nieprzytomny.
 Do diabła! Zatruty?
- Nie! Przyjdzie do siebie dziś albo jutro, nie ma obawy...
Zdarzeniem z Konaurą zainteresowali się tylko niektórzy z Arawa
ków, najbliżsi, za to inni domagali się dalszego ciągu narady.
 Zapowiedziałeś nam - ktoś z otoczenia mnie zagadnął - że chcesz pogadać z nami także o tym, co
wkrótce będzie...
 Tak, chcę! Jakże słusznie wódz Joki powiedział, że Akawoje zaniechali napaści na naszą
Kumakę, bo byliśmy przygotowani do walki. Tak, byliśmy zdolni do walki, i to okazało się
najważniejszą naszą obroną.
 Jak to mądrze było - oznajmił Arnak wskazując na mnie - że od samego początku, jeszcze na
wyspie, zwanej przez nas Wyspą Robinsona, pilnie uczyłeś nas strzelania z rusznic i doskonalenia się
w różnych rodzajach broni, jak mądrze to było!
 Umiesz, Arnak - odwzajemniłem się - patrzeć sprawom życia prosto w oczy, to się chwali! I
przyznasz, że szczep Arawaków, Lokonów, jak wy siebie nazywacie, to szczep rozumny i łagodny, nie
zadziorny, lecz pokojowo usposobiony. Aleć zaczepiony, zdolny w obronie zdobyć się na waleczność,
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gbp.keep.pl