Farrell Marjorie - Poker serc

image Indeks       image Finanse,       image Finanse(1),       image Filozofos,       image Fesenjan,       image Fenix,       

Odnośniki

Farrell Marjorie - Poker serc, F

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Marjorie Farrell POKER SERC

Moim ciotkom

Mary, Joan i Connie Farrell

 

Rozdział pierwszy

Dobry wieczór, mój panie.

- Dobry wieczór, Jeremiaszu - odparł Tony Varden, lord Ashford, obdarzając odźwiernego czarującym uśmiechem. Minął go i przez uchylone drzwi wszedł do domu przy St, James Street 75.

- Proszę na górę, milordzie. Życzę szczęścia!

Tony szybko pokonał schody i znalazłszy się na piętrze, stanął przed drzwiami z wmontowanym wizjerem. Ukrywający się za nimi odźwierny zawsze milczał jak zaklęty, a przy tym był tak niski, że musiał stawać na palcach, aby cokolwiek dojrzeć przez swoje „oko Cyklopa”. Mimo niepozornego wzrostu radził sobie wyśmienicie; nie zdarzyło się jeszcze, by wpuścił do środka jakąś niepożądaną osobę.

Tony niecierpliwie minął przedpokój, otworzył kolejne drzwi i w końcu stanął na progu świątyni, której wystrój był całkowitym zaprzeczeniem ascetyzmu przedsionka. Z sufitu zwieszały się lśniące żyrandole, a pod ścianami stały wonne krzewy. Pomiędzy gośćmi, należącymi do śmietanki towarzyskiej, krążyły nienagannie ubrane kelnerki, oferując najlepsze marki brandy i clareta lub też odprowadzając dostojnych klientów do jadalni, gdzie mogli nabrać sił.

Lord Ashford skierował kroki prosto do ołtarza tego przybytku, czyli do podłużnego stołu nakrytego zielonym suknem. Kilku stojących przy nim mężczyzn pozdrowiło nowo przybyłego ściszonym głosem, większość jednak wpatrywała się w dłonie rozdających karty krupierów i zupełnie nie zwróciła na niego uwagi.

Najpierw, jak zwykle, karty otrzymała „czarna” strona stołu. Kolejno pojawiały się: dziesiątka, walet, piątka... ósemka.

- Trzy! - ogłosił krupier.

Bez sekundy zwłoki karty pojawiły się po „czerwonej” stronie. Szóstka, as, dwójka, król, trójka... i dziesiątka.

- Dwa! - zawołał drugi krupier.

Krupierzy odebrali z puli zysk domu gry i podzielili wygraną. Gracze z prawej strony stołu pospuszczali głowy, ci z czerwonej wyraźnie się ożywili.

Lord Ashford, przepraszając zebranych, przebił się na czarną stronę, wyjął z kieszeni kilka gwinei i położył na blacie.

- Cztery! - ogłosił krupier czarnych.

- Czerwone ponownie mają dwa.

Lord Ashford nie pokazał po sobie żadnych emocji. Lekko uśmiechnął się do kelnerki, która podała mu szklaneczkę whisky z wodą sodową. Postawił szklankę przed sobą na skraju stołu, po czym sięgnął do kieszeni po następne dwie gwinee. Mamrocząc do siebie: Sur le mir, wyważonym gestem umieścił monety w owalnym polu, wymalowanym na stole czarną farbą.

- Dwa!

- Deux sur le noir - mruknął lord Ashford, pozwalając sobie na krótkie westchnienie ulgi.

- Jeden!

- Un sur le rouge - wyszeptał chłodnym, opanowanym głosem, bez śladu rozczarowania na twarzy.

Kolejne dwie gwinee opuściły kieszeń i wylądowały w czarnym polu.

- Jeden!

- Jeden apres.

Merde - zaklął w myślach.

Jednak w następnym rozdaniu zła passa została przerwana. Na czarne wypadły trzydzieści trzy oczka, a na czerwone trzydzieści pięć. Tony odzyskał dwie utracone przed chwilą gwinee.

Na moment odsunął się od stołu, by przepuścić przeciskającego się młodego mężczyznę. Był to James Colter, wicehrabia Lindsay, rozgorączkowany i wyraźnie wstawiony. Następne dwa rozdania zakończyły się wygraną czarnych i Tony spokojnie schował do kieszeni swoje gwinee, kątem oka obserwując młodego Lindsaya. Nieokrzesany gołowąs nie potrafił zapanować nad emocjami i za każdym razem, gdy udało mu się wygrać, radośnie rzucał się na stół, jakby chciał wziąć w objęcia dawno nie widzianego przyjaciela. Po serii rozdań dla czarnych zaczęły się sukcesy czerwonych. W ciągu następnych dwóch godzin lord Ashford to wygrywał, to przegrywał, ale przez cały czas zyskiwał lub tracił niewielkie sumy. Młody Lindsay albo miał całkowicie inną taktykę, albo nie miał żadnej. Postawił okrągłe siedemset gwinei i... przegrał. Wyglądał na zdruzgotanego, kiedy krupier odbierał mu ostatniego szylinga. Wbił ręce w kieszenie, ale nie znalazł tam nic, zupełnie nic, czym mógłby obstawić następne rozdanie. Lord Ashford zdał sobie sprawę, iż wicehrabia wpadł w panikę nie z powodu utraty tak wielkiej sumy pieniędzy. Po prostu nie potrafił zaakceptować faktu, że nie może dalej aktywnie uczestniczyć w grze.

Młokos cofnął się od stołu i ze zgrozą obejrzał nadgarstek (po zegarku zostało jedynie wspomnienie), pozbawiony spinki krawat i palce obu dłoni, na których nie mógł znaleźć żadnego pierścienia. Tony był pewien, że gdyby dom gry przyjął zamiast gotówki mały palec, Lindsay już wróciłby na plac boju. Nagle wicehrabia wybuchł nerwowym śmiechem, obrócił się na pięcie i rozpychając gości oraz kelnerki, biegiem ruszył w kierunku schodów. Może przypomniał sobie, gdzie skupują małe palce...?

Ashford pochylił się ku stojącemu obok mężczyźnie i zagaił:

- Kolejny żółtodziób, co, Bonifacy?

- Eee, niee, znamy tego delikwenta bałdzo dobrze - odparł stary szuler, mrugając porozumiewawczo. - Czasami przestaje się kontłolować, toteż, dla jego własnego dobła, musieliśmy wyznaczyć mu limity stawek. Jak panu dzisiaj idzie, milołdzie?

- Nie najgorzej, Bonifacy. Utrzymuję się na powierzchni.

- Może powinien pan, miiołdzie, postawić tełaz na czełwone?

- Dziękuję, ale będę trzymał się czarnej strony - odrzekł Tony, kładąc na stole kolejną gwineę.

Pięć rozdań z rzędu zakończyło się jego sukcesem i teraz mógł operować pieniędzmi z wygranej. Szczęście go nie opuszczało. Miał w kieszeni już sześćdziesiąt gwinei, gdy nagle usłyszał tupot na schodach. W salonie zapadła głucha cisza, oczy gości zwróciły się ku drzwiom wejściowym. Wszyscy się zastanawiali, czy przypadkiem policji nie udało się zmylić strażników, ale już po chwili odetchnęli z ulgą. Do środka wpadł tylko młody Lindsay, uśmiechnięty od ucha do ucha, w surducie zapiętym po samą szyję. Szybko przepchnął się do stołu, zajmując pozycję naprzeciw lorda Ashford.

- Proszę - powiedział kładąc na blacie osiem szylingów. - Na czerwone.

Nie pomylił się. Czerwone wygrały i wygrywały potem niemal raz za razem. Odegrawszy sto funtów, chłopak dumnie podniósł głowę i rozpiął surdut, ukazując zebranym nagą, bezwłosą klatkę piersiową.

- Odwiedziłem lombard przy Jermyn Street - zapiszczał wesoło. - Była to najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. - Rzucił na stół dwadzieścia funtów, wołając: - Szampan dla wszystkich!

Ashford pokręcił głową z dezaprobatą. Lindsay może nie był żółtodziobem, ale zachowywał się jak jeden z nich. On, hrabia Ashford, szczycił się tym, że nikomu, absolutnie nikomu nie dawał po sobie poznać, jak mu się wiedzie. Szulerzy i krupierzy, którzy byli świadkami jego sukcesów i porażek, nigdy nie mogli wyczytać z jego twarzy jakichkolwiek emocji, nigdy nie mogli usłyszeć jego śmiechu lub jęku. Nie dał im tej satysfakcji.

 

Była piąta nad ranem, gdy wrzucił pieniądze do kieszeni i wrócił do domu. Ostatecznie był to udany wypad. Wszedł do gry z dwudziestoma gwineami, a odchodził od stołu z czterdziestoma dwiema. W pokoju miał jeszcze skórzaną sakwę z setką gwinei, stanowiącą nienaruszalną rezerwę finansową. Był dumny z siebie. Nigdy nie zostanie zupełnie bez grosza, a już na pewno nie będzie musiał sprzedawać koszuli, aby mieć za co zagrać. Oprócz tego posiadał jeszcze Ashford.

Wciąż powtarzał sobie, że to właśnie z powodu Ashford spędza noce w jaskiniach hazardu. Miał nadzieję zdobyć w ten sposób środki, które pozwolą mu ocalić dziedzictwo i zapewnić matce spokojną starość.

Ashford było średniej wielkości posiadłością w hrabstwie Kent. Znajdowało się w rękach rodziny Tony’ego od czasów Henryka VIII, który nadał Vardenowi tytuł hrabiowski. Vardenowie nigdy nie byli bajecznie bogaci, ale kilka pokoleń żyło wygodnie, nie martwiąc się, co przyniesie następny dzień. I byłoby tak nadal, gdyby ojciec obecnego hrabiego nie zapragnął zasmakować prawdziwej zamożności. Niestety, jego próba wzbogacenia się doprowadziła rodzinę na skraj ruiny. Otóż ulokował on wiarę i pieniądze w obligacjach rządowych, a potem stracił jedno i drugie, gdy rozeszły się pogłoski o klęsce Wellingtona pod Waterloo. Wyzbył się obligacji po najniższej cenie. Nazajutrz zrozumiał, że gdyby wstrzymał się ze sprzedażą dzień lub dwa, rzeczywiście potroiłby rodzinny majątek; nie zrobił tego i w konsekwencji został - niczym młody Lindsay - bez ostatniej koszuli na grzbiecie.

Dwa dni później doznał wylewu i zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Lady Ashford chodziła jak lunatyczka i każdemu, kto chciał jej wysłuchać, mówiła: „Zaiste, to prawdziwe błogosławieństwo. Strasznie męczyłby się widząc, że nic nie może zrobić.” Przez cały czas po jej twarzy ciekły strugi łez.

Młodszy syn, Anthony, był kapitanem w armii Wellingtona i nie przybył do domu na pogrzeb. O śmierci ojca dowiedział się dopiero po powrocie z wojny, w sierpniu.

Starszy syn, Edward, dziedzicząc tytuł jasno dał do zrozumienia, że nie będzie szczędził wysiłków, aby postawić na nogi rodzinną posiadłość. Opuścił swój dotychczasowy dom w Londynie, skonsultował się z zarządcą i adwokatem rodziny, a następnie przedstawił żonie i matce drobiazgowy plan oszczędności.

Żadna z kobiet go nie odrzuciła. Obie podziwiały Neda za dojrzałość i odpowiedzialność, ale jednocześnie martwiły się o niego, ponieważ coraz bardziej zbliżał się do stanu fizycznego wyczerpania. Całe dnie ciężko pracował, a nocami do późna ślęczał nad księgami rachunkowymi, próbując znaleźć dodatkowe źródła gotówki.

Z końcem wojny kapitan Varden został przeniesiony w stan spoczynku i otrzymał autentyczną synekurę w biurze Ministerstwa Wojny w Londynie. Odwiedzał Kent w święta, większość czasu spędzając na beztroskim snuciu się z jednego przyjęcia na drugie i uczestniczeniu we wszystkich spotkaniach towarzyskich, na które go zapraszano. Nie przegrywał w karty więcej i nie upijał się bardziej niż większość ludzi z jego sfery. Owszem, trochę sobie poszalał, ale nigdy nie przekroczył granicy, za którą leżał brak umiaru.

Podziwiał u swego brata poczucie obowiązku, lecz jednocześnie był wdzięczny losowi, że jest młodszym synem. Nigdy nie zazdrościł Nedowi tytułu hrabiego. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma predyspozycji, aby podołać obowiązkom związanym z zarządzaniem majątkiem ziemskim. Sporadycznie odwiedzając Ashford, spoglądał na ściągniętą troskami twarz brata i zastanawiał się, czy to wszystko rzeczywiście jest tego warte.

- Ned, rozważałeś możliwość sprzedania posiadłości? - zapytał podczas jednej z takich wizyt, kiedy kobiety udały się na spoczynek i zostali sami.

- Sprzedać Ashford?! Należy do naszej rodziny od trzech stuleci. Nie, sprzedaż posiadłości nie wchodzi w rachubę. Muszę zachować ją dla przyszłego dziedzica, obojętne, czy będzie to syn mój i Charlotty, czy też twój.

- Jeżeli dalej będziesz tak się zaharowywać, nie będzie żadnego dziedzica - odparł Tony i wcale nie zabrzmiało to jak żart.

- Spokojnie, bez paniki. Sam zobaczysz, jeszcze rok, najwyżej dwa lata takich oszczędności - i wyjdziemy na prostą.

Jednak Ned nie miał przed sobą nawet roku. W marcu złapał przeziębienie, ale uparł się, że osobiście będzie nadzorować prace polowe. Jak na tę porę roku pogoda była wyjątkowo paskudna i katar rychło się przerodził w zapalenie płuc. Po dwóch tygodniach choroby Edward pożegnał się z tym światem i tytuł hrabiego Ashford przeszedł na kapitana Anthony’ego Vardena.

Kolejna śmierć była dla całej rodziny kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Hrabina zasłabła w kościele i przez kilka następnych miesięcy nie ruszała się z własnego pokoju. Synowa, bardzo do niej przywiązana, została w Ashford do chwili, gdy miała całkowitą pewność, że owdowiała hrabina powróci do zdrowia. W tydzień po śmierci brata Tony zasiadł za jego biurkiem i przejrzał dokumenty, nad którymi Ned pracował. Kiedy dotarł do ostatniego wpisu w księgach rachunkowych, uczynionego rozdygotaną ręką człowieka walczącego ze słabnącym ciałem, nie był w stanie dłużej powstrzymywać łez. Spędził noc w piekle rozpaczy, szlochając i wołając głośno: „Ned! Ned!”, jak robił to będąc małym chłopcem, gdy zdarzyło mu się spaść z kucyka lub nadziać na haczyk własnej wędki.

Następnego ranka powiedział matce, że wyjeżdża do miasta, aby porozmawiać z adwokatem rodziny i zapoznać się bliżej z aktualną sytuacją posiadłości. Jedno przedpołudnie w biurze starego Farleya upewniło go, że nie jest właściwą osobą do ratowania rodzinnego majątku, czyli nie zasługuje na zaszczyt posiadania tytułu hrabiego, a przynajmniej nie został ulepiony z tej samej gliny co starszy brat. Według niego sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak Ned zamierzał odbić się od dna w ciągu dwóch lat. Na jego rozum zabrałoby to co najmniej dwadzieścia. Oczywiście nie miał głowy do planowania upraw, nie dostrzegał znaczenia drobnych inwestycji. Jego talenty najlepiej przejawiały się w dowodzeniu oddziałem na polu bitwy. Jego umysł został stworzony do strategii wojskowej, a nie rynkowej lub finansowej.

I tak zaczął regularnie odwiedzać jaskinie hazardu. Och, z początku kończyło się na postawieniu kilku gwinei i wlaniu w siebie alkoholu w takiej ilości, jaka skutecznie rozpraszała niespokojne myśli. Stopniowo zaczął zapędzać się w coraz większe stawki, przegrane stały się częstsze, a długi rosły.

Podjął istotną decyzję: odnajął dom w mieście, dzięki czemu zyskał przynajmniej jedno źródło stałego dochodu. Uzyskane z najmu pieniądze nie docierały jednak do Ashford, ponieważ służyły za fundusz do gry w karty.

Dopóki udawało mu się stwarzać pozory zamożności, pożyczał pieniądze od ludzi w całym mieście. Jego kamerdyner stał się prawdziwym ekspertem w dziedzinie unikania bądź zbywania wierzycieli, jednak było tylko kwestią czasu, gdy go dopadną.

Jednej rzeczy - na razie - jeszcze nie zrobił: nie zaciągnął pożyczki pod zastaw Ashford i był gotów rzucić się do gardła każdemu, kto zasugerowałby podobną transakcję. Posiadłość nie była zagrożona. Przecież wszystko to robił, aby ją ocalić! Nigdy nie uczyniłby niczego, co wystawiłoby na szwank bezpieczeństwo matki, ale Ashford ciążyło mu niczym uwiązany do szyi kamień młyński. Poza tym nie mógłby sprzedać posiadłości z jeszcze jednego powodu: śmierć Neda poszłaby na marne. Gdybyż tylko ten ciężar nie był tak wielki...

 

 

Rozdział drugi

Martwię się o Tony’ego Vardena - powiedział lord Thomas Barrand, zerkając na żonę i córkę znad rozłożonej gazety.

- Dlaczego, ojcze? - zapytała lady Joanna.

- Jeszcze niedawno myślałem, że jego wyczyny w domach gry są reakcją na śmierć Neda. Jednak upłynęło już wiele miesięcy, a on wciąż topi pieniądze w kartach. W klubach mówi się, że jest poważnie zadłużony.

Tony był sąsiadem i starym przyjacielem Joanny. Obserwowała go od kilku tygodni i podejrzewała, że sprawy mają się nie najlepiej. Starając się nadać głosowi całkowicie obojętny ton, spytała:

- Sądzisz, że jest w niebezpieczeństwie?

- Jeżeli przez niebezpieczeństwo rozumieć utratę Ashford, to moja odpowiedź brzmi „tak”. Wydaje się, że nie zostało mu nic poza tą posiadłością.

- Bardzo się cieszę, moja droga, że nic nie wyszło z twojego tendre z tym człowiekiem - powiedziała lady Barrand do córki.

- Cóż to byłby za wstyd zrywać zaręczyny, a w tych okolicznościach właśnie to musielibyśmy zrobić.

- Mamo, przecież nikt nawet nie wspominał o zaręczynach - odparła Joanna. - Tony po prostu chciał być uprzejmy i jeśli był mną zainteresowany, to tylko jako dawną towarzyszką zabaw. Poza tym działo się to dwa lata temu.

- Tony nigdy nie był złym chłopakiem - stwierdził lord Barrand. - Rzecz w tym, że nie pasuje do niego tytuł hrabiowski. Jaka szkoda, że Ned nie żyje. Jestem pewien, że gdyby żył, jego brat nie wpędziłby się w takie tarapaty. Owszem, Tony zawsze wypadał blado na tle Neda, ale to młodzieniec o dobrym sercu.

- Joanno, zawsze uważałam, że Ned byłby dla ciebie lepszą partią, lecz on znalazł sobie Charlottę - powiedziała matka.

- Może to i lepiej, bo byłabyś teraz wdową...

- Och, mamo! - Joanna spojrzała na lady Barrand z nie skrywanym wyrzutem. - Nedowi nigdy nawet przez myśl nie przeszło, że moglibyśmy stanowić parę. Zresztą ja do niego też nic nie czułam.

- Wiem, wiem. A jednak szkoda, że tak się nie złożyło. Twoje małżeństwo z jednym z Vardenów byłoby niezwykle korzystne.

- Dość, Lydio, wystarczy - wtrącił się lord Barrand. - Joanna -może wybierać spośród wszystkich kawalerów w Londynie, a Tony chyba znalazł już odpowiednią dla siebie partnerkę.

- Masz, Thomasie, na myśli lady Fairhaven? - spytała żona.

- Z pewnością byłby to dla Tony’ego sposób na wydostanie się z kłopotów. Zdaje się, że mąż zostawił jej całą swoją fortunę, prawda?

- Zgadza się. Posiadłość i tytuł odziedziczył jego daleki kuzyn, ale pieniądze przypadły wdowie.

- Nowy lord Fairhaven nie może narzekać na brak gotówki, ojcze - zauważyła Joanna. - Przecież od wielu lat prowadzi własne interesy.

- Rzeczywiście, słyszałem, że dorobił się całkiem pokaźnego majątku.

- Ciekawe - zastanawiała się lady Barrand - czy Fairhaven celowo sporządził testament w taki sposób, by skojarzyć dwoje spadkobierców.

- Nie pomyślałem o tym, ale możesz mieć rację - rzekł jej mąż.

- W takim razie przy obecnym stanie rzeczy stary hrabia, gdziekolwiek teraz jest, musi być głęboko rozczarowany! Lady Fairhaven nie pozwala się do siebie zbliżyć nikomu poza Vardenem.

- Ale ona jest od niego starsza, Thomasie.

- Tylko o kilka lat, moja droga. Nadal jest równie atrakcyjna jak wówczas, gdy wychodziła za Fairhavena.

- Nigdy nie rozumiałam, jak jej rodzice mogli dopuścić do tego małżeństwa. Siedemnastoletnia dziewczyna z czterdziestosześcioletnim mężczyzną! Doprawdy, niektórzy widzą w swoich dzieciach tylko pionki na finansowej szachownicy!

- Lydio, oni wydawali się autentycznie szczęśliwi. Była dobrą, oddaną żoną, a śmierć hrabiego naprawdę nią wstrząsnęła. Jeżeli teraz dostrzega szansę na szczęście u boku Tony’ego, przynajmniej jest to jej własny wybór.

Przez cały czas Joanna się starała, aby jej twarz pozostawała bez wyrazu. Dzięki temu rodzice nie mogli z niej odczytać, jak silnym uczuciem darzy Tony’ego Vardena.

Podzielała ich zdanie, że małżeństwo z jednym z Vardenów byłoby niezmiernie korzystne, choć z zupełnie innych powodów. Lord i lady Barrand myśleli o niezwykle wygodnym sposobie połączenia obu posiadłości, ona myślała jedynie o... miłości.

Ona, Ned i Tony byli przyjaciółmi z dzieciństwa. Wspólnie jeździli na kucykach, łowili ryby, pływali w rzece i bawili się w odgrywanie scen z legend o królu Arturze. Ned zawsze był najbardziej odpowiedzialny i to jemu zawdzięczali, że wyszli cało z wielu przygód. Często hamował ich zapędy we wspinaniu się na drzewa, a podczas wędkowania przestrzegał przed brodzeniem zbyt daleko od brzegu. Tony przeciwnie - zwykle zachęcał Joannę do karkołomnej wspinaczki i skoków na kucyku przez najpokaźniejsze przeszkody terenowe. A dziewczyna wdrapywała się niemal na czubek drzewa i śmigała na koniu, jakby chciała przegonić wiatr, ponieważ miała nadzieję, że w ten sposób zwróci na siebie uwagę Tony’ego.

Jedna z ich zabaw zakończyła się niezapomnianą klęską - taką, o jakiej opowiada się potem latami; zabawiając znajomych na podwieczorku. Ned wcielił się wówczas w rolę sir Meliagranta; porwał Ginewrę i przywiązał ją do drzewa. Tony był sir Lancelotem i miał za zadanie uwolnić dziewczynę. Niestety, wypatrzył przedzierającego się przez zarośla jelenia i poszedł za wspaniałym zwierzęciem, całkowicie zapominając o swej roli. Ned godzinę czekał na „rozstajnych drogach”, gdzie planowali odbyć decydujący pojedynek. Ponieważ przeciwnik się nie zjawiał, Ned uznał, że Tony i Joanna wystawili go do wiatru i pewnie już od dawna są w domu. Ale kiedy po kilku godzinach obaj chłopcy stawili się w posiadłości, z żadnym z nich nie było Joanny.

Zanim biegiem wrócili do drzewa, dziewczyna przeżyła już fazę całkowitego znudzenia, złości, wściekłości, aż na koniec osiągnęła stan ślepego strachu. Kiedy posłyszała głosy wołające jej imię, wzięła się w garść i przestała płakać jak dziecko. Przywitała ich wyrazem twarzy, który bracia powinni odczytać jako „nic mnie nie wzrusza”. Z powodu więzów nie czuła dłoni i ramion, ale nogi miała jeszcze w niezłym stanie. Rozdzielała nimi kopniaki na lewo i prawo, pokrywając siniakami kostki obu chłopców. Bracia skakali dokoła niej i nieskładnie próbowali tłumaczyć, co zaszło. Gdy Tony ze wstydem przyznał, że kompletnie o niej zapomniał, nie wiedziała - śmiać się czy płakać. Już wtedy wiedziała, że bardzo go lubi. Nigdy nie mogłaby o nim zapomnieć. Zwyciężyło jej poczucie humoru. Zaraziła wesołością obu braci i wkrótce wszyscy troje pokładali się ze śmiechu.

- Całe szczęście, że nie byłam prawdziwą Ginewrą, przywiązaną do pala na stosie i czekającą na Lancelota. Do tej pory zostałaby ze mnie kupka popiołu, co? - powiedziała, jak tylko ją rozwiązali.

Nagle, nie przestając się śmiać, błagalnym tonem poprosiła, aby na chwilę zostawili ją samą, bo natychmiast musi sobie ulżyć. Chłopcy spojrzeli na siebie. Sens tych słów docierał do nich powoli, a kiedy w końcu zrozumieli, o co przyjaciółce chodzi, oblali się rumieńcem i czym prędzej zniknęli w zaroślach.

Kiedy po chwili do nich dołączyła, poklepali ją po plecach, jeszcze raz przeprosili i pochwalili za niezwykły hart ducha.

- Po prostu teraz już wiem - podsumowała Joanna - że nie ma nadziei, że zagoszczę w myślach Anthony’ego Vardena. Albo w twoich, Nedzie - dodała szybko.

Ale wbrew temu, co mówiła, miała taką nadzieję. Wciąż czekała i łudziła się, że Tony dojrzy w niej kogoś więcej niż dobrą towarzyszkę zabaw. Nigdy tak się nie stało. Anthony wyjechał na studia. Co jakiś czas przyjeżdżał do domu, tańczył z nią na lokalnych zabawach, raczył opowieściami z życia uniwersytetu. To ona pierwsza usłyszała, że zamierza zdobyć patent oficerski, ale zwierzanie się i dzielenie planami na przyszłość znaczyło jedynie, iż Tony uważa ją za swą najstarszą i najlepszą przyjaciółkę. Tylko przyjaciółkę. Nieświadomie przypominał jej to przy każdej okazji.

Kiedy wkroczyła w wiek panny na wydaniu i wzięła udział w pierwszym balu, Anthony przebywał na kontynencie, co skutecznie odebrało jej ochotę na zabawę. Miała wielką nadzieję, że gdy zobaczy ją w sukni wieczorowej, młodą pannę o nieprzeciętnej urodzie, otworzą mu się oczy i w końcu dosłyszy głos serca: Kochasz ją, zawsze ją kochałeś... Rok później Anthony był w Anglii, wiernie partnerował jej na wielu balach, plotkował z nią i żartował na temat podbojów miłosnych, ale nigdy nie przytulił jej podczas walca i nawet nie próbował pocałować.

Wspierała go na duchu, gdy zmarł mu ojciec. Padła w jego ramiona i wypłakała morze łez, gdy spuszczano do grobu trumnę z ciałem Edwarda. Kilka dni po pogrzebie napisała list, w którym wyraziła głębokie współczucie i zaoferowała własne ramię, jeżeli kiedykolwiek chciałby się na nim wypłakać. Anthony jednak nigdy nie rozmawiał z nią o Nedzie, a podczas jej trzeciego sezonu balowego kręcił się wokół Claudii Halesworth, lady Fairhaven.

Lady Barrand nie myliła się: rodzice obecnej lady Fairhaven użyli swej córeczki jako głównego atutu w rozgrywce o grube Pieniądze. Wprawdzie złośliwe plotki głosiły, jakoby Fairhaven był kolejnym wcieleniem Sinobrodego, jednak stary lord zakochał się w małej sąsiadce natychmiast, gdy tylko zobaczył jej jasną twarz bogini Wenus, okoloną pięknymi włosami koloru blond. Stało się to zaraz po jego powrocie z Indii, gdzie przybywał przez dwadzieścia lat, gromadząc olbrzymią fortunę. Właśnie za ułamek tej fortuny przehandlowali Claudię jej rodzice. Lord Fairhaven zdjął z ich barków ciężar utrzymania córki, lecz poza tym zaoszczędził im dużych wydatków na kolejny sezon balowy.

Według opinii publicznej w ciągu roku Justin Halesworth powinien znudzić się młodej żonie i ta miała zacząć romansować z pierwszym lepszym młodym mężczyzną. Wszyscy, którzy tak sądzili, grubo się pomylili.

 

Claudia miała wrażenie, że okres zalotów i samą ceremonię ślubną przeszła jak we śnie, nie do końca zdając sobie sprawę, co się wokół niej dzieje. Rodzice od lat przygotowywali ją do tej chwili. Znała swoje przeznaczenie i akceptowała sposób, w jaki sprawowali kontrolę nad jej życiem. Nie zawahała się, gdy lord Fairhaven poprosił ją o rękę, i bez zająknięcia wyrecytowała słowa ślubnej przysięgi.

Dopiero gdy stanęła na progu nowego domu, w pełni zdała sobie sprawę ze swej sytuacji. Była zupełnie niewinną dziewczyną, wydaną w ręce starszego o trzydzieści lat człowieka, którego w ogóle nie znała. W powozie odważyła się rzucić na niego kilka ukradkowych spojrzeń. Był wysokim, szczupłym mężczyzną, z ogorzałą skórą i siwymi włosami. Matka krótko, bez wdawania się w szczegóły wyjaśniła, czego powinna się spodziewać w noc poślubną, ale gdy spojrzała na dłonie siedzącego obok mężczyzny, spokój prysnął jak bańka mydlana. Zadrżała na myśl, że mąż będzie dotykał jej tymi obcymi dłońmi z długimi, pajęczymi palcami.

Lord Fairhaven dostrzegł, że jego młoda żona drży. Zsunął z siebie płaszcz i okrył jej ramiona, jednak nie na wiele się to zdało. Położył rękę na jej dłoni i powiedział:

- Moja droga, ja również się denerwuję. Claudia zaczerpnęła powietrza jak przed nurkowaniem w lodowatej wodzie i podniosła wzrok na mężczyznę.

- Tak, tak, Claudio - mówił dalej z uśmiechem - dla mnie jest to równie przerażające jak dla ciebie. Bo kimże ja jestem? Zgrzybiałym hrabią, który chciałby sprawić, aby noc poślubna była dla jego młodej żony rozkosznym przeżyciem, tymczasem ona gorączkowo się zastanawia, jak ukryć obrzydzenie.

Claudia odważyła się odezwać.

- Czyż panna młoda nie powinna drżeć? - spróbowała zażartować. Staram się zachowywać naturalnie, milordzie.

- Justinie, moja miła. Proszę.

- Boję się... Justinie. Wcale nie dlatego, że jesteś starszy. Chodzi o mnie. Jestem taka młoda i niedoświadczona.

- Claudio, twoja uprzejmość dorównuje piękności - odparł lord Fairhaven z błyskiem w oku. - Mogę zapewnić, że jedną z zalet mojej przewagi wieku jest to, że... hmmm... posiadam pewne doświadczenie. Nie traktuj swej niewinności jak wady, Claudio. W moich oczach to jedna z twych największych zalet. Myślę, że dzisiaj zjemy skromną kolację i wcześnie udamy się na spoczynek. Każde do swojego pokoju. Nie musimy się śpieszyć.

Wdzięczność malująca się na dziewczęcej twarzyczce młodej żony była dla Fairhavena najlepszą zapłatą za wstrzemięźliwość. Lord okazał się świetnym gawędziarzem i okrasił kolację licznymi opowieściami z wieloletniego pobytu na Wschodzie. Stworzył tak miłą atmosferę, że Claudia zapomniała o swych lękach i całkowicie się rozluźniła.

Obudziwszy się następnego ranka, przez dłuższą chwilę spoglądała na drzwi łączące jej pokój z pokojem męża. To prawda, mogłaby grać na zwłokę. Przecież lord wyraźnie stwierdził, że cierpliwie zaczeka, aż będzie gotowa. Czy warto jednak jak sparaliżowany strachem królik czekać na coś, co i tak jest nieuniknione? Claudia nie chciała grać roli zwierzątka zapędzonego w kąt klatki. Narzuciła jedwabny szlafroczek i otworzyła drzwi.

Mąż nie spał - siedział oparty o poduszkę i czytał. Wydawał się zaskoczony widokiem stojącej w progu dziewczyny, ale szybko przywołał na twarz uśmiech. Zachęcająco poklepał dłonią posłanie obok. Claudia wsunęła się pod kołdrę, a Fairhaven w tym czasie odłożył książkę i okulary na stojący przy łóżku stolik.

- Widzę, że postanowiłaś podejść starego lwa w jego jaskini - zauważył wesoło, wyciągając rękę i delikatnie głaszcząc policzek dziewczyny. Zadrżała pod jego dłonią. - Boisz się? Ciągle jeszcze?

- Nie, nie... Po prostu, to było takie... przyjemne - wyszeptała nieśmiało.

Lord Fairhaven przesunął opuszkami palców po jej policzku, zatrzymując się w kąciku ust.

- A to? - zapytał, nachylając się do pocałunku.

- Owszem - przyznała odrobinę spłoszona, kiedy oderwał usta od jej warg.

Mąż zsunął z niej szlafroczek i z ogromną przyjemnością zlustrował posągowe kształty. Claudia oblała się rumieńcem i zanim zdążył zareagować, rzuciła się na łóżko. Położyła się płasko na plecach, układając ramiona wzdłuż ciała.

- Teraz pewnie myślisz, że po prostu położę się na tobie i zrobię TO? - zapytał Fairhaven z błyskiem w oku, który już zaczynała lubić.

- A nie zrobisz? Mama mówiła, że TO odbędzie się szybko... będzie odrobinę bolało... ale można to przecierpieć.

- Ależ, skarbie! - Lord się roześmiał. - Jestem zdumiony, że na tej wyspie w ogóle rodzą się dzieci! Nie, nie, Claudio, pozwól, że sprostuję. Jedną z korzyści płynących z poślubienia dużo starszego mężczyzny jest to, że skonsumowanie małżeństwa odbędzie się bez szalonego pośpiechu i okaże się dla ciebie znacznie przyjemniejszym doświadczeniem, niż prorokowała to twoja matka. Zaraz się przekonasz...

Od słów przeszedł do czynów. Pieszczoty były tak delikatne i czułe, tak rozpalały każdy centymetr jej ciała, że odruchowo uniosła ramiona, objęła męża za kark, a jej nogi sa...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gbp.keep.pl